piątek, 5 października 2012
Jontek w Anglii
Przybyłem do Angli w 2005 roku, dlatego UK już trochę znam...Przyjechałem do Anglii prawie 9 lat temu, od początku uznałem ten kraj za śmierdzący, nic tu nie było tak jak powinno (no bo kto w normalnym kraju spotyka policjantów bez broni, albo samochody jeżdżące lewa stroną drogi?). Zacząłem poszukiwania pracy, które pokazały mi w jakim zjebanym kraju przyszło mi przebywać (znaleźć prace w jeden dzień? Też mi coś, a gdzie radość szukania?). Minęła druga doba mojego pobytu a tu już do pracy (też mi wakacje). Zły na cały świat jak tylko polak zły być potrafi, poszedłem z niechęcią do nowej pracy. Po rozmowie z managerem dowiedziałem się że mam pracować jako sprzedawca (coś tam jarzyłem po angielsku) i... tyle, żadnego innego zajęcia, żadnego sprzątania, żadnych wyzwisk... Nie,no przepraszam bardzo gdzie są związki zawodowe w tym kraju?! Nie byłem nauczony do nic nie robienia w pracy (to przyszło z czasem), no i te zarobki 1200 zł tygodniowo,czyli 200 funtów. W Polsce to dużo pieniędzy ale na Anglię to trochę mało. Pierwszy tydzień był dla mnie męką, nie mogłem znaleźć nic znajomego, wszystko było takie wstrętnie obce a na dodatek wszystko wyglądało tak SAMO!!!
Nie wiem czy byłeś/łaś kiedykolwiek w Londynie ale wyobraź sobie ulice zbudowaną z takich samych domów, no masz - powyżej !!! To pomnóż to sobie razy 1000 a nawet nie! 1 000 000 razy. Tu wszystko jest takie samo. Nawet ludzie wyglądają na klonów (zwłaszcza kolorowi). Odnalezienie czegokolwiek tu to jest cud i to zarówno Boski jak i Człowieka Czynu. Jednak po pewnym czasie zaczęło do mnie dochodzić czy może dorosłem do pewnego odkrycia... Mianowicie to nie Anglia jest chorym państwem, lecz Polska, Kraj który kochałem, Kraj moich ojców i to mnie dobiło. Zrozumiałem że można pracować jak człowiek, za ludzkie pieniądze, bez upokarzania. Że Policja wcale nie musi nosić broni, że pieniądze można inwestować, można się bawić. Ale dlaczego nie w Polsce? Ostatnio nawet szacowne BBC w programie Top Gear pokazało Polaków jako jełopów, którzy nic nie kumają i nadają się tylko do kopania rowów. Zastanawiam się właśnie czy oby nie burzymy się bez sensu...Oczywiście oświecona część Polonii czuje się dotknięta tym, że media w UK pokazują nas jako pożeraczy łabędzi czy ludzi którzy łowią ryby i je zjadają - w przeciwieństwie do Brytyjczyków, którzy je wpuszczają z powrotem do parkowych stawów. Najgorsze jest jednak dla polskich emigrantów wędkowiczów to, że Angole nie znają karpia, polskiej prawdziwej ryby ! Zapytam więc szczerze: ile procentowo jest w UK "oświeconych", czyli kumatych Polaków, a ile jest rasowych jełopów, którzy psują wizerunek Polaka ? Obstawiam, że jełopy stanowią znakomitą większość. Widać ich wszędzie: w metrze, w autobusach, na przystankach. Znam setki Polaków, którzy nie przyznają się w metrze do bycia Polakami, bo jest im wstyd za polskich współtowarzyszy podróży, którzy zachowaniem/zapachem/darciem ryja/ waleniem browaru w czasie podróży "ciężko" pracują na taki nasz wizerunek, który potem powielają media w UK.Nie dziwmy się więc, że pokazują nas jako buraków. Ciężko pracujących, ale buraków. I ostatnie pytanie: czy ty czytelniku nigdy nie zrobiłeś czegoś głupiego, co mogło mieć wpływ na postrzeganie Polaków przez Brytyjczyków? Wystarczy np rzucony pod nogi papieros na przystanku. Jak zrobi to Angol, to dla innych Angoli nie będzie to problemem. Jak zrobi to Polak, to oczywiście zaraz będzie, że Polacy przyjechali i śmiecą buraki. Jak się puści Angielka, to jest wyluzowana. Jak się puszcza Polka,to Angole gadają, że przyjechała na funciaki ze Wschodu i zaraża ich syfem...momentalnie zostaje okrzyknięta tanią dziwką z Europy Wschodniej. Kumacie ten mechanizm? On funkcjonuje wszędzie na świecie!
Nagonka prasowa na Polaków trwa - mówią jedni. Żadnej kampanii niechęci nie ma - twierdzą drudzy. No więc, jak to jest? Czy prasa brytyjska rzeczywiście na cel wzięła sobie przybyszy znad Wisły ? Pierwszy problem powstaje wtedy, kiedy spróbujemy dookreślić pytanie - o jaką prasę chodzi konkretnie ? Jeśliby wziąć gazety poważne, których czytelnicy to przeważnie klasa średnia, to obraz raczej był i jest pozytywny. Jeśli jednak traktować tabloidy jako oddające w rzeczywistości opinię publiczną, to, owszem, można odnieść wrażenie narastającej fali niechęci. Ale - i tutaj mamy drugi problem - należy zadać pytanie, czy chodzi o Polaków, jako Polaków, czy raczej jako reprezentujących szersze zjawiska społeczne, z którymi część Brytyjczyków sobie nie radzi. Niski poziom dziennikarstwa (jedna z gazet wsławiła się umieszczeniem mapy Europy Środkowej, gdzie na miejscu Niemiec było napisane: „Polska”) i generalny prymitywizm argumentacji wielu z nich wskazuje na to, że tak naprawdę debata o imigracji, jaka toczy się w Wielkiej Brytanii, nie jest wcale debatą o imigracji, ale raczej rozmową różnych klas społecznych na temat zmian, jakie spotkały społeczeństwo brytyjskie w ostatnich dekadach.
Jak powszechnie wiadomo do Anglii zjechała się masa polskich buraków. Wraz z nimi przyjechały ich pociechy.Niektórzy już tutaj popłodzili małe buraczki. Zaprawdę powiadam wam, że przejebane jest być małym Polakiem w Anglii.
-Taki dzieciak, który urodził się w Anglii mówi po polsku, ale tylko w domu. W szkole i na ulicy nie przyznaje się, że jest Polakiem, bo bycie Polakiem, to obciach wśród młodzieży.Jest więc dwujęzyczny(w domu uczy języka angielskiego swoich rodziców).
-Żadna szanująca się brytyjska nastolatka nie umówi się z Polakiem, ponieważ żadna nie chce się wiązać z przyszłym budowlańcem. Tak myślą i mówią młode brytyjskie pizdy.
-Dzieciak przyjechał do Anglii do rodziców, którzy od 4 lat zapierdalają na budowie i na szmacie i w końcu udało im się odłożyć na przeniesienie się z pokoju 6-osobowego do 2-osobowego apartamentu (pokoju wynajmowanego od Cygana w chujowej dzielnicy).
-Dzieciak bez znajomości języka angielskiego startuje do angielskiej szkoły. Z miejsca dostaje wpierdol od rówieśników za brak komunikacji, polski ryj i wieśniackie ubranie. Regularnie jest gnębiony przez kilka lat z racji swojego pochodzenia. Biali przodują w prześmiewaniu małego Polaczka wytykając mu że jego matka sprząta w lokalnym pubie, gdzie ich rodzice upijają się co weekend. Młode asfalty i ciapki wyładowują swe wkurwienie na Polaczku, bo rodzice mówią im, że jebani Polacy zabierają im należne benefity - zapomogi).Według ostatnich danych bezdomnych polaków na Wyspach Brytyjskich wciąż przybywa. Śpią gdzie tylko mogą – na ulicy, w squatach, ośrodkach socjalnych. Jak podaje portal wp.pl, powołując się na wypowiedź Ewy Sadowskiej, prezes londyńskiej fundacji "Barka" wspomagającej tych, którym w życiu nie wyszło, władze miasta nie chcą dłużej wspierać bezdomnych imigrantów. Prym wśród nich wiodą niestety Polacy, dopiero za nimi plasują się Rumuni i Litwini.
ThermaCuts
Dziś wylatuje do Polski - Na grzyby, bo podobno jeszcze tyle borowików co jest teraz, to w Polandii nie było. Trzeba jednak uważac, żeby nie zjeśc fałszywke. Pewien cygan z Polski przyniósł pełen koszyk grzybów niby borowików, a okazało się po śmiertelnym zatruciu całej cygańskiej rodziny, że zeżarli nie prawdziwki, tylko szatany. Ja już kiedyś zeżarłem takiego szatana i wylądowałem w szpitalu, o krok od śmierci. Tylko dzięki Ewie, lekarce ze szkolnych lat ocalałem. Ale ona spierdoliła do USA po przewrocie w 1989 roku i dziś jest amerykanką. Posiada rancho w Colorado a ja kawałek strychu w UK. Całe szczęście, bo jest takie przysłowie polskie, grzybiaste... Lepszy rydz, niż nic...no to 100 metrów kwadratowych strychu, to chyba też majątek ! Z tego co wiem, bo mam z Ewą kontakt na mailu, to takie rancho jest tak kosztowne w USA, że zapierdala na jego utrzymanie w robocie od świtu do nocy nawet w niedziele, jak w markecie! A ja robie najwyżej 1 dzień w tygodniu i żyje ! Mówią, że job to uszlachetnia ludzi, co wcale nie jest prawdą. Im więcej masz, to stajesz się coraz bardziej pazerny, a Colorado, to możesz nawet w 3D pooglądac w google+ ( jej rancho też ) To na chuj się męczyc ? Lepiej na strychu leżec i oglądac przez lufciki: niebo, sun, moon i star's, a nie martwic się o przecieki w oknach i drzwiach swojego pałacu. W ostatnią sobotę przed wyjazdem strzygłem trawę Madonnie na jej castle, bo ona ma pałac niedaleko mojego strychu - 3 mile na zachód - Napierdoliłem się równo, ale warto było. Podeszła do mnie i pyta się skąd jestem ? A ja jej mówię, że z Polski. Byłam tam z koncertem w zeszłym roku. Ja wiem, że Pani była i opierdoliła Polandię z 1 miliona funtów. Skąd ty to wiesz pyta mnie. No jak to skąd ? Z polskich gazet, opierdoliła Pani ministerstwo Sportu, czyli królestwo Muchy równo jak gówno ! Gdzie pan mieszka spytała - odpowiedziałem jej, że na strychu 5 kilometrów stąd. Popatrzyła na mnie jak na świra i poszła w kierunku swojego pięknego castle wokół którego ciąłem równiutko green grass w kwadratową szachownice. Nie wszyscy ludzie naszej planety potrafią tak pięknie ciąc nie tylko grass, ale również inne rzeczy. Ciąłem tą trawę na jej castle przez cały tydzień od świtu do nocy. Śniadanie jadałem w domu, a na obiad zapraszany byłem do pałacu, a raczej tylko kuchni, bo na pałac był wstęp surowo zabroniony. Pewnie Madonna obawiała się, że może byc opierdolona ze swoich kosztowności. Naprawdę byłoby co obrobic, począwszy od właścicielki Castle, a kończąc na jej kosztownościach. Kuchara była również śliczniasta, bo w kolorze czekolady. Pewnie z Haiti, albo z Goa. Już przy pierwszym obiedzie zacząłem się do niej uśmiechac i opowiadac różne kawały, oczywiście polskie, tłumacząc łamaną angielszczyznę. Ten pierwszy ją tak rozbawił, że ze śmiechu zaczęły jej kapac z oczu łzy, chyba radości. A powiedziałem tak: Woman comes to the doctor, and the doctor asks what are you: the cook, said ! Troche chyba przesadziłem i zaraz dodałem, że po godzinie przyszła druga baba do lekarza, a lekarz ponownie pyta, co Pani jest ? Krawcowa - odpowiedziała! Rozbawiłem jej tymi dwoma krótkimi kawałami do łez. To dobrze, bo pewnie będe jadał obiadki z repetą. Wyciągnęła z pięknego dębowego kredensu, jakie widuje się tylko w Anglii u bardzo bogatych ludzi jeszcze piękniejszy głęboki talerz i nalała zupy. Nozdrza zaczęły mi natychmiast w przyśpieszonym tempie reagowac nad unoszącą sie wonią tego, co było treścią talerza. Zapach i smak tej zupy był tak fascynujący, że coś takiego żarłem po raz pierwszy w życiu. Za moment stało się coś niesamowitego. Po włożeniu pierwszej łyżki strawy do ust, szczęki jamy ustnej dosłownie mi zadrżały i zesztywniały. Poczułem w ustach ciepło Afryki zmieszane z najlepszymi przyprawami Indii. Tego nie da się w żaden sposób opisac, to trzeba osobiście zasmakowac. Ona patrzyła mi prosto w oczy, bo pewnie spodziewała się z mojej strony pewnego zaskoczenia, a ja z drętwą szczęką , która nie mogła przeżuc zasobu potrawy z inkrustowanego talerza, pewnie z Miśni i zesztywniałem. Zaczęła się śmiac. Jej grymas pięknych ust i czarnych olbrzymich oczu spowodował zapaśc do tego stopnia, że z otwartą gębą i głupkowatym wyrazem twarzy rzeczywiście musiałem bardzo komicznie, bo śmiała się do rozpuku.Ten uśmiech, mówię wam, był niesamowicie czarujący. Znała się na rzeczy i widząc, że mogę się zakrztusić i zjeśc w kuchni w Castel Madonny z tego świata, zaczęła mnie uderzac po tylnej części karku. Po kilku sekundach wszystko doszło do normy, żuchwa zaczęła normalną pracę. Ona skierowała do mnie z uśmiechem jeden głupi angielski wyraz: good ?Odpowiedziałem do niej - no good - very good ! I zacząłem się delektowac zupą z przepięknego porcelanowego talerza, pewnie kupionego za fortunę na którejś z brytyjskich wytwornych giełd licytacyjnych, których w Anglii jest do zatrzęsienia. Po zjedzeniu połowy zawartości talerza zadałem jej pytanie - skąd jesteś ? A ona - zgadnij ! No chyba nie z Wietnamu, chociaż miała upięty do pasa warkocz typowo wietnamski. No pewnie, że nie - odpowiedziała. To jak nie Wietnam, to pewnie Sri Lanka,bo skórę mlecznej czekolady posiadała. Też nie ! Na Egipcjankę, też mi nie wyglądała, bo Egipcjanki mają z reguły niebieskie oczy, a Ona miała black eyes. To strzeliłem pierwszy lepszy afrykański kraj. To może Algierką jesteś ? A skąd - odpowiedziała. Nie zastanawiając się tym razem wykrztusiłem Pewnie India ? Yes, ale nie do końca. Jak nie do końca ? Bo ja jestem nie hinduską, tylko woman is Goa. Uprzytomniłem sobie po kobietach z mojego katolickiego kościoła do którego chodziłem, że to rzeczywiście jest przedstawicielką Goa, bo tam na niedzielnej popołudniowej angielskiej mszy, połowa zapełnionego kościoła, to przedstawiciele obu płci wywodzące się z wysp Goa. A ty, po co przyjechałeś tu z Polski, jak jesteście w Europie? Zadała mi bardzo ciężkie pytanie, na które trudno mi było odpowiedziec. Nie powiem jej przecież, że przyjechałem za chlebem, czy kasą. Po nie długim namyśle znów strzeliłem - Przyjechałem studiowac ! No wiesz, przecież nie jesteś nastolatek ? Ale w Polsce to studiują na uniwersytecie III wieku i też jest. A co to jest Uniwersytet III-go wieku? Tego to już za wiele...Co ja teraz odpowiem ? W końcu zacząłem bredzić...Wiesz Uniwersytet III-go wieku, to taka wyższa uczelnia na której uczą tańca, hula-hop albo obsługi urządzeń w internecie. To uniwersytet tańca, to jeszcze rozumiem ? Ale wyższa szkoła hula-hop, to nie bardzo? No wyższa uczelnia dance, albo hula-hop, to taka wyższa uczelnia III-go wieku na której uczą tańczyc tańca klasycznego, a jak nie, to idziesz w market, kupujesz za 10 funciaków hula-hop i zapisujesz się do sekcji uczenia wymachiwania biodrami i tyłkiem w rytm melodii, przeważnie disco-polo i kupionego kółka - odpowiedziałem. Nie pojmowała, to jak ja teraz zatuszuje tematykę wyższej uczelni III-go wieku? Na szczęście zadzwonił dzwonek i Madonna zarządziła przyjęcie obiadowe, a ja jej powiedziałem, że na drugie danie,to przyjdę za godzinę. Poszedłem strzyc trawę z myślą, jakby ją ściągnąc na mój ukochany strych. Zadanie nie łatwe, ale próba warta świeczki. Cięcie green grass zupełnie mi nie szło pod wpływem zauroczenia tą kobietą. Co chwile spoglądałem na zegarek, kiedy wreszcie nadejdzie ta godzina, gdy zbaczę ją ponownie w kuchni przy spożywaniu obiadowego drugiego dania. Kiedy nadszedł czas, to rzuciłem spalinową kosiarkę do strzyżenia trawy w krzaki i pobiegłem do kuchennych apartamentów znajdujących się w tylnej części castel. Po wejściu do kuchennej jadalni zesztywniałem z wrażenia. Przy wielkim hebanowym stole siedziała piękna hinduska kobieta ubrana w sari. Warkocza już nie miała, tylko pięknie rozczesane włosy, prawie do pasa. Proszę siadac studencie, rzekła do mnie. Zmieszałem się i zacząłem myślec o tym aby tylko nie wspominała już o uniwersytecie III - go wieku. Pociągnęła jednak tym razem temat kucharski i spytała mnie jaki jest mój najlepszy kulinarny przysmak. Nie powiem, że jajecznica, bo się wyśmieje. Odpowiedziałem, że bardzo lubię zajęczy pasztet, oczywiście kłamiąc, bo z reguły to w domu jadałem pasztety królicze z pomordowanych królików z pobliskich krzaków, parków i zagajników. A zresztą, czy to jest różnica pomiędzy pasztetem z zająca, a dzikiego królika, chyba nie. Obiecała, że na koniec tygodnia zrobi mi taki pasztet pod warunkiem, że jej przyniosę zająca. Zatkało mnie dokumentnie, skąd ja jej wykombinuje w tak krótkim czasie zająca ? Szaraka przecież nie ustrzelę z procy ? Całe szczęście, że mam kumpla Anglika - Williama, który posiada flinte, to może uda nam się jakiegoś zająca w szczerych polach za Castlem upolowac ?Jest jeszcze jedna możliwość. Zamordowac dzikiego królika, obciąc uszy i obrac ze sierści, to chyba nie pozna, że to nie jest zając ? Muszę poczytać w domu anatomię, aby stwierdzic różnicę między tymi ssakami. Wstała, wypijając łyk kawy i swoje kroki skierowała do kuchennego holu. Za kilka minut przyniosła mi drugie danie. To już było żarcie typowo angielskie - składające się z pieczonej golonki, opiekanych ziemniaków i sałaty warzywnej. Przyniosła to na półmisku, chyba chińskim oryginale z wygrawerowanymi po obwodzie sześcioma złotymi smokami. Był tak piękny, że przyglądałem sie na to cudo z kilka minut, z wrażenia , bez konsumpcji. Takie cacko, to może posiadać tylko Madonna. Usiadła ponownie przy arystokratycznym hebanowym stole naprzeciwko mnie, tym razem wpatrując się w sufit. Zacząłem się jej znów przyglądac i stwierdziłem po raz wtóry, że jest naprawdę śliczna, a dodatkowo czarne sari z wyhaftowanym kwiatem lotosu na piersiach tworzyło nie zapomniany obraz: pretty woman, czyli pięknej kobiety!. Chyba ją namaluje w takiej pozie, może z uniesionymi rękoma w górę, aby podkreślic dodatkowo jej piękne ramiona i dlugie palce u rąk. Ale mogę zrobic to tylko u siebie w moim malarskim strychu. Jak ściągnąc ją na strych. Oto jest pytanie? Jutro z Williamem idziemy na polowanie - Szaraki wokół castle Madonny niech drżą. No i po robocie poszliśmy za castle na szerokie łany łąk, które przecinały wzdłuż i wszerz krzaki, czyli bush. Po dojściu do pierwszego rzędu zarośli z krzaków wyleciało na łąki kilkanaście królików i dwa zające. William wyciągnął flintę i jednego z nich ustrzelił. Pobiegliśmy razem do niego aby ewentualnie go dobic. Okazało się, że strzał był tak precyzyjnie wykonany iż szarak dostał nabój prosto w serce. Utracił więc życie natychmiast na miejscu postrzału. Złapałem go za uszy i wsadziłem do plastikowego worka. Poklepałem przyjacielsko Williama po ramieniu i obecałem, że w podzięce za zdobycznego zająca postawię w weekend whisky, i to nie tylko jedną. Kiedy w drodze powrotnej idąc wzdłuż krzaków, wyskoczył z nich zabłąkany królik, wyciągnąłem proce z kieszeni, założyłem za gumy mojej broni nabój z kawałka gwoździa i strzeliłem prosto w łeb. William jak to zobaczył, to oniemiał z wrażenia.Z czego ty strzelałeś pyta ? Z procy odpowiedziałem. Królik dostał nabojem z gwoździa w sam środek mózgownicy i padł na miejscu. Zapakowałem go do drugiej plastikowej torby i poszliśmy z green fields castle w kierunku miasta. Po drodze wstąpiliśmy do Arms House na piwo i oblalismy piwem belgijskim upolowanego szaraka i królika ...cdn...
Jak powszechnie wiadomo do Anglii zjechała się masa polskich buraków. Wraz z nimi przyjechały ich pociechy.Niektórzy już tutaj popłodzili małe buraczki. Zaprawdę powiadam wam, że przejebane jest być małym Polakiem w Anglii.
-Taki dzieciak, który urodził się w Anglii mówi po polsku, ale tylko w domu. W szkole i na ulicy nie przyznaje się, że jest Polakiem, bo bycie Polakiem, to obciach wśród młodzieży.Jest więc dwujęzyczny(w domu uczy języka angielskiego swoich rodziców).
-Żadna szanująca się brytyjska nastolatka nie umówi się z Polakiem, ponieważ żadna nie chce się wiązać z przyszłym budowlańcem. Tak myślą i mówią młode brytyjskie pizdy.
-Dzieciak przyjechał do Anglii do rodziców, którzy od 4 lat zapierdalają na budowie i na szmacie i w końcu udało im się odłożyć na przeniesienie się z pokoju 6-osobowego do 2-osobowego apartamentu (pokoju wynajmowanego od Cygana w chujowej dzielnicy).
-Dzieciak bez znajomości języka angielskiego startuje do angielskiej szkoły. Z miejsca dostaje wpierdol od rówieśników za brak komunikacji, polski ryj i wieśniackie ubranie. Regularnie jest gnębiony przez kilka lat z racji swojego pochodzenia. Biali przodują w prześmiewaniu małego Polaczka wytykając mu że jego matka sprząta w lokalnym pubie, gdzie ich rodzice upijają się co weekend. Młode asfalty i ciapki wyładowują swe wkurwienie na Polaczku, bo rodzice mówią im, że jebani Polacy zabierają im należne benefity - zapomogi).Według ostatnich danych bezdomnych polaków na Wyspach Brytyjskich wciąż przybywa. Śpią gdzie tylko mogą – na ulicy, w squatach, ośrodkach socjalnych. Jak podaje portal wp.pl, powołując się na wypowiedź Ewy Sadowskiej, prezes londyńskiej fundacji "Barka" wspomagającej tych, którym w życiu nie wyszło, władze miasta nie chcą dłużej wspierać bezdomnych imigrantów. Prym wśród nich wiodą niestety Polacy, dopiero za nimi plasują się Rumuni i Litwini.
ThermaCuts
Dziś wylatuje do Polski - Na grzyby, bo podobno jeszcze tyle borowików co jest teraz, to w Polandii nie było. Trzeba jednak uważac, żeby nie zjeśc fałszywke. Pewien cygan z Polski przyniósł pełen koszyk grzybów niby borowików, a okazało się po śmiertelnym zatruciu całej cygańskiej rodziny, że zeżarli nie prawdziwki, tylko szatany. Ja już kiedyś zeżarłem takiego szatana i wylądowałem w szpitalu, o krok od śmierci. Tylko dzięki Ewie, lekarce ze szkolnych lat ocalałem. Ale ona spierdoliła do USA po przewrocie w 1989 roku i dziś jest amerykanką. Posiada rancho w Colorado a ja kawałek strychu w UK. Całe szczęście, bo jest takie przysłowie polskie, grzybiaste... Lepszy rydz, niż nic...no to 100 metrów kwadratowych strychu, to chyba też majątek ! Z tego co wiem, bo mam z Ewą kontakt na mailu, to takie rancho jest tak kosztowne w USA, że zapierdala na jego utrzymanie w robocie od świtu do nocy nawet w niedziele, jak w markecie! A ja robie najwyżej 1 dzień w tygodniu i żyje ! Mówią, że job to uszlachetnia ludzi, co wcale nie jest prawdą. Im więcej masz, to stajesz się coraz bardziej pazerny, a Colorado, to możesz nawet w 3D pooglądac w google+ ( jej rancho też ) To na chuj się męczyc ? Lepiej na strychu leżec i oglądac przez lufciki: niebo, sun, moon i star's, a nie martwic się o przecieki w oknach i drzwiach swojego pałacu. W ostatnią sobotę przed wyjazdem strzygłem trawę Madonnie na jej castle, bo ona ma pałac niedaleko mojego strychu - 3 mile na zachód - Napierdoliłem się równo, ale warto było. Podeszła do mnie i pyta się skąd jestem ? A ja jej mówię, że z Polski. Byłam tam z koncertem w zeszłym roku. Ja wiem, że Pani była i opierdoliła Polandię z 1 miliona funtów. Skąd ty to wiesz pyta mnie. No jak to skąd ? Z polskich gazet, opierdoliła Pani ministerstwo Sportu, czyli królestwo Muchy równo jak gówno ! Gdzie pan mieszka spytała - odpowiedziałem jej, że na strychu 5 kilometrów stąd. Popatrzyła na mnie jak na świra i poszła w kierunku swojego pięknego castle wokół którego ciąłem równiutko green grass w kwadratową szachownice. Nie wszyscy ludzie naszej planety potrafią tak pięknie ciąc nie tylko grass, ale również inne rzeczy. Ciąłem tą trawę na jej castle przez cały tydzień od świtu do nocy. Śniadanie jadałem w domu, a na obiad zapraszany byłem do pałacu, a raczej tylko kuchni, bo na pałac był wstęp surowo zabroniony. Pewnie Madonna obawiała się, że może byc opierdolona ze swoich kosztowności. Naprawdę byłoby co obrobic, począwszy od właścicielki Castle, a kończąc na jej kosztownościach. Kuchara była również śliczniasta, bo w kolorze czekolady. Pewnie z Haiti, albo z Goa. Już przy pierwszym obiedzie zacząłem się do niej uśmiechac i opowiadac różne kawały, oczywiście polskie, tłumacząc łamaną angielszczyznę. Ten pierwszy ją tak rozbawił, że ze śmiechu zaczęły jej kapac z oczu łzy, chyba radości. A powiedziałem tak: Woman comes to the doctor, and the doctor asks what are you: the cook, said ! Troche chyba przesadziłem i zaraz dodałem, że po godzinie przyszła druga baba do lekarza, a lekarz ponownie pyta, co Pani jest ? Krawcowa - odpowiedziała! Rozbawiłem jej tymi dwoma krótkimi kawałami do łez. To dobrze, bo pewnie będe jadał obiadki z repetą. Wyciągnęła z pięknego dębowego kredensu, jakie widuje się tylko w Anglii u bardzo bogatych ludzi jeszcze piękniejszy głęboki talerz i nalała zupy. Nozdrza zaczęły mi natychmiast w przyśpieszonym tempie reagowac nad unoszącą sie wonią tego, co było treścią talerza. Zapach i smak tej zupy był tak fascynujący, że coś takiego żarłem po raz pierwszy w życiu. Za moment stało się coś niesamowitego. Po włożeniu pierwszej łyżki strawy do ust, szczęki jamy ustnej dosłownie mi zadrżały i zesztywniały. Poczułem w ustach ciepło Afryki zmieszane z najlepszymi przyprawami Indii. Tego nie da się w żaden sposób opisac, to trzeba osobiście zasmakowac. Ona patrzyła mi prosto w oczy, bo pewnie spodziewała się z mojej strony pewnego zaskoczenia, a ja z drętwą szczęką , która nie mogła przeżuc zasobu potrawy z inkrustowanego talerza, pewnie z Miśni i zesztywniałem. Zaczęła się śmiac. Jej grymas pięknych ust i czarnych olbrzymich oczu spowodował zapaśc do tego stopnia, że z otwartą gębą i głupkowatym wyrazem twarzy rzeczywiście musiałem bardzo komicznie, bo śmiała się do rozpuku.Ten uśmiech, mówię wam, był niesamowicie czarujący. Znała się na rzeczy i widząc, że mogę się zakrztusić i zjeśc w kuchni w Castel Madonny z tego świata, zaczęła mnie uderzac po tylnej części karku. Po kilku sekundach wszystko doszło do normy, żuchwa zaczęła normalną pracę. Ona skierowała do mnie z uśmiechem jeden głupi angielski wyraz: good ?Odpowiedziałem do niej - no good - very good ! I zacząłem się delektowac zupą z przepięknego porcelanowego talerza, pewnie kupionego za fortunę na którejś z brytyjskich wytwornych giełd licytacyjnych, których w Anglii jest do zatrzęsienia. Po zjedzeniu połowy zawartości talerza zadałem jej pytanie - skąd jesteś ? A ona - zgadnij ! No chyba nie z Wietnamu, chociaż miała upięty do pasa warkocz typowo wietnamski. No pewnie, że nie - odpowiedziała. To jak nie Wietnam, to pewnie Sri Lanka,bo skórę mlecznej czekolady posiadała. Też nie ! Na Egipcjankę, też mi nie wyglądała, bo Egipcjanki mają z reguły niebieskie oczy, a Ona miała black eyes. To strzeliłem pierwszy lepszy afrykański kraj. To może Algierką jesteś ? A skąd - odpowiedziała. Nie zastanawiając się tym razem wykrztusiłem Pewnie India ? Yes, ale nie do końca. Jak nie do końca ? Bo ja jestem nie hinduską, tylko woman is Goa. Uprzytomniłem sobie po kobietach z mojego katolickiego kościoła do którego chodziłem, że to rzeczywiście jest przedstawicielką Goa, bo tam na niedzielnej popołudniowej angielskiej mszy, połowa zapełnionego kościoła, to przedstawiciele obu płci wywodzące się z wysp Goa. A ty, po co przyjechałeś tu z Polski, jak jesteście w Europie? Zadała mi bardzo ciężkie pytanie, na które trudno mi było odpowiedziec. Nie powiem jej przecież, że przyjechałem za chlebem, czy kasą. Po nie długim namyśle znów strzeliłem - Przyjechałem studiowac ! No wiesz, przecież nie jesteś nastolatek ? Ale w Polsce to studiują na uniwersytecie III wieku i też jest. A co to jest Uniwersytet III-go wieku? Tego to już za wiele...Co ja teraz odpowiem ? W końcu zacząłem bredzić...Wiesz Uniwersytet III-go wieku, to taka wyższa uczelnia na której uczą tańca, hula-hop albo obsługi urządzeń w internecie. To uniwersytet tańca, to jeszcze rozumiem ? Ale wyższa szkoła hula-hop, to nie bardzo? No wyższa uczelnia dance, albo hula-hop, to taka wyższa uczelnia III-go wieku na której uczą tańczyc tańca klasycznego, a jak nie, to idziesz w market, kupujesz za 10 funciaków hula-hop i zapisujesz się do sekcji uczenia wymachiwania biodrami i tyłkiem w rytm melodii, przeważnie disco-polo i kupionego kółka - odpowiedziałem. Nie pojmowała, to jak ja teraz zatuszuje tematykę wyższej uczelni III-go wieku? Na szczęście zadzwonił dzwonek i Madonna zarządziła przyjęcie obiadowe, a ja jej powiedziałem, że na drugie danie,to przyjdę za godzinę. Poszedłem strzyc trawę z myślą, jakby ją ściągnąc na mój ukochany strych. Zadanie nie łatwe, ale próba warta świeczki. Cięcie green grass zupełnie mi nie szło pod wpływem zauroczenia tą kobietą. Co chwile spoglądałem na zegarek, kiedy wreszcie nadejdzie ta godzina, gdy zbaczę ją ponownie w kuchni przy spożywaniu obiadowego drugiego dania. Kiedy nadszedł czas, to rzuciłem spalinową kosiarkę do strzyżenia trawy w krzaki i pobiegłem do kuchennych apartamentów znajdujących się w tylnej części castel. Po wejściu do kuchennej jadalni zesztywniałem z wrażenia. Przy wielkim hebanowym stole siedziała piękna hinduska kobieta ubrana w sari. Warkocza już nie miała, tylko pięknie rozczesane włosy, prawie do pasa. Proszę siadac studencie, rzekła do mnie. Zmieszałem się i zacząłem myślec o tym aby tylko nie wspominała już o uniwersytecie III - go wieku. Pociągnęła jednak tym razem temat kucharski i spytała mnie jaki jest mój najlepszy kulinarny przysmak. Nie powiem, że jajecznica, bo się wyśmieje. Odpowiedziałem, że bardzo lubię zajęczy pasztet, oczywiście kłamiąc, bo z reguły to w domu jadałem pasztety królicze z pomordowanych królików z pobliskich krzaków, parków i zagajników. A zresztą, czy to jest różnica pomiędzy pasztetem z zająca, a dzikiego królika, chyba nie. Obiecała, że na koniec tygodnia zrobi mi taki pasztet pod warunkiem, że jej przyniosę zająca. Zatkało mnie dokumentnie, skąd ja jej wykombinuje w tak krótkim czasie zająca ? Szaraka przecież nie ustrzelę z procy ? Całe szczęście, że mam kumpla Anglika - Williama, który posiada flinte, to może uda nam się jakiegoś zająca w szczerych polach za Castlem upolowac ?Jest jeszcze jedna możliwość. Zamordowac dzikiego królika, obciąc uszy i obrac ze sierści, to chyba nie pozna, że to nie jest zając ? Muszę poczytać w domu anatomię, aby stwierdzic różnicę między tymi ssakami. Wstała, wypijając łyk kawy i swoje kroki skierowała do kuchennego holu. Za kilka minut przyniosła mi drugie danie. To już było żarcie typowo angielskie - składające się z pieczonej golonki, opiekanych ziemniaków i sałaty warzywnej. Przyniosła to na półmisku, chyba chińskim oryginale z wygrawerowanymi po obwodzie sześcioma złotymi smokami. Był tak piękny, że przyglądałem sie na to cudo z kilka minut, z wrażenia , bez konsumpcji. Takie cacko, to może posiadać tylko Madonna. Usiadła ponownie przy arystokratycznym hebanowym stole naprzeciwko mnie, tym razem wpatrując się w sufit. Zacząłem się jej znów przyglądac i stwierdziłem po raz wtóry, że jest naprawdę śliczna, a dodatkowo czarne sari z wyhaftowanym kwiatem lotosu na piersiach tworzyło nie zapomniany obraz: pretty woman, czyli pięknej kobiety!. Chyba ją namaluje w takiej pozie, może z uniesionymi rękoma w górę, aby podkreślic dodatkowo jej piękne ramiona i dlugie palce u rąk. Ale mogę zrobic to tylko u siebie w moim malarskim strychu. Jak ściągnąc ją na strych. Oto jest pytanie? Jutro z Williamem idziemy na polowanie - Szaraki wokół castle Madonny niech drżą. No i po robocie poszliśmy za castle na szerokie łany łąk, które przecinały wzdłuż i wszerz krzaki, czyli bush. Po dojściu do pierwszego rzędu zarośli z krzaków wyleciało na łąki kilkanaście królików i dwa zające. William wyciągnął flintę i jednego z nich ustrzelił. Pobiegliśmy razem do niego aby ewentualnie go dobic. Okazało się, że strzał był tak precyzyjnie wykonany iż szarak dostał nabój prosto w serce. Utracił więc życie natychmiast na miejscu postrzału. Złapałem go za uszy i wsadziłem do plastikowego worka. Poklepałem przyjacielsko Williama po ramieniu i obecałem, że w podzięce za zdobycznego zająca postawię w weekend whisky, i to nie tylko jedną. Kiedy w drodze powrotnej idąc wzdłuż krzaków, wyskoczył z nich zabłąkany królik, wyciągnąłem proce z kieszeni, założyłem za gumy mojej broni nabój z kawałka gwoździa i strzeliłem prosto w łeb. William jak to zobaczył, to oniemiał z wrażenia.Z czego ty strzelałeś pyta ? Z procy odpowiedziałem. Królik dostał nabojem z gwoździa w sam środek mózgownicy i padł na miejscu. Zapakowałem go do drugiej plastikowej torby i poszliśmy z green fields castle w kierunku miasta. Po drodze wstąpiliśmy do Arms House na piwo i oblalismy piwem belgijskim upolowanego szaraka i królika ...cdn...
niedziela, 26 sierpnia 2012
A ja lubię...
Krzysztof Kizierowski | Utwórz swoją wizytówkę
wszystkie cztery pory roku, bo każda z nich: wiosna, lato, jesień, zima, przypomina mi,
...Ciebie...- Krzysio jest w Cieszynie: white and red rose yes? Yes ! Dostawała ten bukiet biało - czerwonych róż przay każdorazowym spotkaniu w czeskim Cieszynie, na rynku. Gdy przebywałem w NY, czyli USA prawie 6 lat, to przylatywałem samolotem do Warszawy, wypożyczałem auto na lotnisku i gierkowską autostradą jechałem do czeskiego Zaolzia, czyli czeskiego Cieszyna. Za komuny dojeżdżałem do parkingu przy Moście Wolności, tam zostawiałem auto, przechodziłem przez most i swoje kroki kierowałem do dworca kolejowego. Po drodze wpadałem na rynek, aby zobaczyć, co tam się zmieniło i powspominać stare piękne czasy... Dziś rynek czeskiego Cieszyna zmienił się nie do poznania...Wszystkie kamienice wokół rynku są pięknie odnowione, a były kiedyś zniszczone, brudne i brzydkie. Wygląd zewnętrzny rynku jest po prostu nie do poznania. Poszedłem w miejsce gdzie stał kiedyś drewniany bootik Hany. Przystanąłem na chodniku i zacząłem odmawiać pacierz w Jej intencji...Zdrowaś Mario Pan z Tobą...I wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie...i poszedłem usiąść na ławeczkę obok fontanny znajdującej się w samym środku rynku. Ta fontanna powstała po wyzwoleni Czechosłowacji spod ruskiego jarzma. Był piękny słoneczny dzień - sobota 22 lipca. Ach gdyby Hana żyła na pewno spędzilibyśmy całe popołudnie na tej ławeczce przy fontannieHana uwielbiała przesiadywać przy fontannie w moim mieścieBardzo lubiała tyskie piwo. A wtedy było jeszcze piwo lane do kufli z dębowych beczek. Ko to dziś pamięta piwo dębowe lane z dębowej beczki ? To był smak prawdziwego piwa ! Obecnie produkcje warzenia piwa przyspieszają chemią i piwo stało się zwyczajną trucizną podobnie jak żywność w marketach. Przy naszej fontannie na placu Baczyńskiego znajdowało się kino Andromeda - chodziliśmy tam w okresie naszego letniego urlopu, przeważnie od połowy lipca do połowy sierpnia na nocne filmowe seanse. Przez cały okres urlopu chodziliśmy sobie codziennie wieczorami na pyszne piwo i nocne seanse filmowe. To był lipiec z filami Hitchcocka i na Hanie niesamowite wrażenie zrobił jego film "Ptaki" Nie wiadomo, czy szczęściem czy pechem "Ptaków" był fakt, że premiera przypadła na sam środek zimnowojennych napięć. Od razu bowiem w filmie zaczęto się dopatrywać odzwierciedlenia układu politycznego świata i dostrzegać w nim głęboko zakorzeniony strach przed uwięzieniem oraz zewnętrzną siłą, ze strony której nadchodzi atak. "Ptaki" stały się nagle poręczną metaforą miażdżącego wyniku wojny, ze Stanami Zjednoczonymi (tu symbolizowanymi przez Bodega Bay) jako przestrzenią zupełnie niezdolną do odbicia wrogiej napaści. Film Hitchcocka oddał także zimnowojenną nieświadomość możliwości przeciwnika – żadna ze stron konfliktu nie wiedziała, co druga kryje w laboratoriach i jaką bronią może zaatakować. Hana była przerażona po wyjściu z kina. Analiza „Ptaków" sugerowała, że Hitchcockowi zależało na krytyce systemu kapitalistycznego. Melanie chodzi bowiem przez cały film w seledynowym kostiumie. Kostiumie w kolorze pieniędzy. Jest rozpuszczona i pyszna, symbolizuje chciwość i samozadowolenie, a na dodatek jest córką medialnego magnata i nie musi pracować. No i ona pierwsza zostaje przez ptaka dziobnięta, co posłużyło do zbudowania jednej z najwątlejszych, ale także jednej z najśmieszniejszych analiz „Ptaków". A już z pewnością jednej z wciąż najbardziej aktualnych - wojny pomiędzy Wschodem a Zachodem !
wszystkie cztery pory roku, bo każda z nich: wiosna, lato, jesień, zima, przypomina mi,
...Ciebie...- Krzysio jest w Cieszynie: white and red rose yes? Yes ! Dostawała ten bukiet biało - czerwonych róż przay każdorazowym spotkaniu w czeskim Cieszynie, na rynku. Gdy przebywałem w NY, czyli USA prawie 6 lat, to przylatywałem samolotem do Warszawy, wypożyczałem auto na lotnisku i gierkowską autostradą jechałem do czeskiego Zaolzia, czyli czeskiego Cieszyna. Za komuny dojeżdżałem do parkingu przy Moście Wolności, tam zostawiałem auto, przechodziłem przez most i swoje kroki kierowałem do dworca kolejowego. Po drodze wpadałem na rynek, aby zobaczyć, co tam się zmieniło i powspominać stare piękne czasy... Dziś rynek czeskiego Cieszyna zmienił się nie do poznania...Wszystkie kamienice wokół rynku są pięknie odnowione, a były kiedyś zniszczone, brudne i brzydkie. Wygląd zewnętrzny rynku jest po prostu nie do poznania. Poszedłem w miejsce gdzie stał kiedyś drewniany bootik Hany. Przystanąłem na chodniku i zacząłem odmawiać pacierz w Jej intencji...Zdrowaś Mario Pan z Tobą...I wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie...i poszedłem usiąść na ławeczkę obok fontanny znajdującej się w samym środku rynku. Ta fontanna powstała po wyzwoleni Czechosłowacji spod ruskiego jarzma. Był piękny słoneczny dzień - sobota 22 lipca. Ach gdyby Hana żyła na pewno spędzilibyśmy całe popołudnie na tej ławeczce przy fontannieHana uwielbiała przesiadywać przy fontannie w moim mieścieBardzo lubiała tyskie piwo. A wtedy było jeszcze piwo lane do kufli z dębowych beczek. Ko to dziś pamięta piwo dębowe lane z dębowej beczki ? To był smak prawdziwego piwa ! Obecnie produkcje warzenia piwa przyspieszają chemią i piwo stało się zwyczajną trucizną podobnie jak żywność w marketach. Przy naszej fontannie na placu Baczyńskiego znajdowało się kino Andromeda - chodziliśmy tam w okresie naszego letniego urlopu, przeważnie od połowy lipca do połowy sierpnia na nocne filmowe seanse. Przez cały okres urlopu chodziliśmy sobie codziennie wieczorami na pyszne piwo i nocne seanse filmowe. To był lipiec z filami Hitchcocka i na Hanie niesamowite wrażenie zrobił jego film "Ptaki" Nie wiadomo, czy szczęściem czy pechem "Ptaków" był fakt, że premiera przypadła na sam środek zimnowojennych napięć. Od razu bowiem w filmie zaczęto się dopatrywać odzwierciedlenia układu politycznego świata i dostrzegać w nim głęboko zakorzeniony strach przed uwięzieniem oraz zewnętrzną siłą, ze strony której nadchodzi atak. "Ptaki" stały się nagle poręczną metaforą miażdżącego wyniku wojny, ze Stanami Zjednoczonymi (tu symbolizowanymi przez Bodega Bay) jako przestrzenią zupełnie niezdolną do odbicia wrogiej napaści. Film Hitchcocka oddał także zimnowojenną nieświadomość możliwości przeciwnika – żadna ze stron konfliktu nie wiedziała, co druga kryje w laboratoriach i jaką bronią może zaatakować. Hana była przerażona po wyjściu z kina. Analiza „Ptaków" sugerowała, że Hitchcockowi zależało na krytyce systemu kapitalistycznego. Melanie chodzi bowiem przez cały film w seledynowym kostiumie. Kostiumie w kolorze pieniędzy. Jest rozpuszczona i pyszna, symbolizuje chciwość i samozadowolenie, a na dodatek jest córką medialnego magnata i nie musi pracować. No i ona pierwsza zostaje przez ptaka dziobnięta, co posłużyło do zbudowania jednej z najwątlejszych, ale także jednej z najśmieszniejszych analiz „Ptaków". A już z pewnością jednej z wciąż najbardziej aktualnych - wojny pomiędzy Wschodem a Zachodem !
poniedziałek, 20 sierpnia 2012
Hana i piwnica... (cz.III )
Kampania wrześniowa 1939, nazywana obecnie wojną obronną 1939, to jeden z najbardziej dramatycznych rozdziałów w historii polskiego oręża. Przez trzydzieści sześć dni Polacy - żołnierze i cywile stawiali opór niemieckiemu, a z czasem sowieckiemu najeźdźcy.
W nocy z 16 na 17 września 1939 r. o godz. 3:00 do ludowego komisariatu spraw zagranicznych ZSRR został wezwany ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie Wacław Grzybowski, gdzie wicekomisarz Władimir Potiomkin odczytał treść noty sowieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, z której m.in. wynikało, że wojna niemiecko-polska pokazała słabość państwa polskiego. W nocie znalazły się następujące informacje: 1) Polskie Siły Zbrojne w ciągu 10 dni operacji wojskowych nie zdołały obronić zagłębi przemysłowych i ośrodków kulturalnych; 2) Warszawa, przestała już funkcjonować jako stolica Polski, a tym samym Państwo Polskie przestało istnieć; 3) Związek Sowiecki został zmuszony wziąć pod swoją opiekę życie i mienie ludności zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi. Ambasador Grzybowski noty oczywiście nie przyjął, oceniając ją jako pozbawioną logiki i niezgodną z prawem międzynarodowym.O godz 4.00 o świcie - Sowieci rozpoczęli atak i zdradziecką napaść na Polskę...We wrześniu 1939 - Polska również zaatakowana została przez Słowaków, a trochę później kiedy już Sowieci zajęli Polskę pozwolili na wejście Litwinów, którzy jesienią i zimą wyrzucali Polaków z domów w Wilnie i okolicach . Dziwi fakt, że Białoruś jest jedynym sąsiadem Polski który na Nasz Kraj nigdy nie napadał,lecz władze uważają go za wroga a napastnicy to najlepsi przyjaciele rządzących chociaż sami maja Polskę w dupie.
Stary TargHana zaprowadziła mnie do autentycznej kawiarniano-rozrywkowej piwnicy znajdującej się w podziemiach czechosłowackiego Cieszyna.Przed wejściem do piwnicy ściany boczne zalepione były plakatami Breżniewa, przyjaźni czechosłowacko-rosyjskiej, reklamami 1-szo majowymi, Heleną Vondrackową i Karlem Gotem, no i Gotwaldem - bohaterem narodowym CSRR !
Powyższy plakat brylował nie tylko na wejściu do piwnicy, ale i w środku na wszystkich ścianach. To były czasy gdzie Stary Targ był czerwony.Ten plakat działał, jak płachta na byka. A napis na plakacie, bo znaliśmy przecież język rosyjski ze szkoły, był rozbrajający..."Proletariusze wszystkich krajów łączcie się"...Słowa użyte na plakacie były symbolem CCCP i w żaden sposób nie pasowały do nas.Ja byłem synem inżyniera po AGH, a Hana córką dyrektora liceum czechosłowackiego w Cieszynie.HANA to wypisz,wymaluj HELENA VONDRACKOVA
Z pomnika żołnierzy Armii Czerwonej na przedmieściach Brna zniknął sierp i młot. Usunął go osobiście wiceburmistrz dzielnicy Královo Pole. I rozpętał dyplomatyczną burzę. Wiceburmistrz René Pelán wspiął się nocą na brązowe krzesło i szlifierką usunął z pomnika sporej wielkości sierp i młot. 40-letni samorządowiec z rządzącej partii centroprawicowej ODS uznał, że piramida upamiętniająca 326 żołnierzy radzieckich poległych podczas wyzwalania Brna nie powinna być ozdobiona symbolem komunizmu. Ten pomnik to potwór ! Sierp i młot wiążą się z komunizmem, a ten z kolei z dyktaturą i rządami terroru - oznajmił i włączył szlifierkę, odcinając symboliczne elementy ruskiej władzy...ha,ha,ha,ha,ha
...HANA......
W nocy z 16 na 17 września 1939 r. o godz. 3:00 do ludowego komisariatu spraw zagranicznych ZSRR został wezwany ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie Wacław Grzybowski, gdzie wicekomisarz Władimir Potiomkin odczytał treść noty sowieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, z której m.in. wynikało, że wojna niemiecko-polska pokazała słabość państwa polskiego. W nocie znalazły się następujące informacje: 1) Polskie Siły Zbrojne w ciągu 10 dni operacji wojskowych nie zdołały obronić zagłębi przemysłowych i ośrodków kulturalnych; 2) Warszawa, przestała już funkcjonować jako stolica Polski, a tym samym Państwo Polskie przestało istnieć; 3) Związek Sowiecki został zmuszony wziąć pod swoją opiekę życie i mienie ludności zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi. Ambasador Grzybowski noty oczywiście nie przyjął, oceniając ją jako pozbawioną logiki i niezgodną z prawem międzynarodowym.O godz 4.00 o świcie - Sowieci rozpoczęli atak i zdradziecką napaść na Polskę...We wrześniu 1939 - Polska również zaatakowana została przez Słowaków, a trochę później kiedy już Sowieci zajęli Polskę pozwolili na wejście Litwinów, którzy jesienią i zimą wyrzucali Polaków z domów w Wilnie i okolicach . Dziwi fakt, że Białoruś jest jedynym sąsiadem Polski który na Nasz Kraj nigdy nie napadał,lecz władze uważają go za wroga a napastnicy to najlepsi przyjaciele rządzących chociaż sami maja Polskę w dupie.
Stary Targ
Z pomnika żołnierzy Armii Czerwonej na przedmieściach Brna zniknął sierp i młot. Usunął go osobiście wiceburmistrz dzielnicy Královo Pole. I rozpętał dyplomatyczną burzę. Wiceburmistrz René Pelán wspiął się nocą na brązowe krzesło i szlifierką usunął z pomnika sporej wielkości sierp i młot. 40-letni samorządowiec z rządzącej partii centroprawicowej ODS uznał, że piramida upamiętniająca 326 żołnierzy radzieckich poległych podczas wyzwalania Brna nie powinna być ozdobiona symbolem komunizmu. Ten pomnik to potwór ! Sierp i młot wiążą się z komunizmem, a ten z kolei z dyktaturą i rządami terroru - oznajmił i włączył szlifierkę, odcinając symboliczne elementy ruskiej władzy...ha,ha,ha,ha,ha
...HANA......
Source: realbronxbetty.tumblr.com via Furio on Pinterest
Hana w piwnicy tegoż lokalu posiadała zarezerwowany stolik i chociaż było tu bardzo tłoczno i czuć było w nozdrzach opary piwa zmieszanego z nikotyną zawieszonego w chmurze mgły wiszącej nad głowami osób przebywających w lokalu to przy barze spostrzegłem jedyny wolny stolik w piwnicy, pewnie dyrektorki, która była koleżanką Hany ze szkolnej ławy. To był w tamtych czasach świat dyrektorów, począwszy od klozetowej babci, poprzez przedszkole, szkołę, gimnazjum, technikum itd... Podeszliśmy do stolika wskazując lewą ręka na którym fotelu mam usiąść, a prawą pomachała na znak przyjaźni i poszła za kotary bufetu, pewnie do koleżanki.Zacząłem przyglądać się piwnicy i ludziom siedzącym w moim otoczeniu. Wszyscy pili piwo, kobiety też, co dla mnie było pewnym zaskoczeniem, ponieważ w Polsce kobieta pijąca piwo staje się w oczach swoich bliskich pijaczką, a tutaj kompanem, co widać było po twarzach poszczególnych babek i facetów przy stolikach. Wódki nie było, nawet pod stolikiem, co w Polsce jest nagminne i to było dla mnie zaskoczeniem tym większym, że Hana za moment pokazała się przy stoliku z butelką wódki w ręku. To była prawdziwa beherovka, która ukrywana jest w czechosłowackim Cieszynie przed Polakami. Może dlatego, że przenieśliby całą produkcję tego wykwintnego trunku przez most Przyjaźni na Olzie do Polski.To czas królowania na scenie muzycznej świata - Jimi Hendrixa -Z głośników zawieszonych na kolumnach piwnicy wydobywał się jęk jego gitary i chropowaty głos zużytych taśm magnetofonowych. Jak się później okazało jego muzyki oraz śpiewu Beatlesów u Ruskich nie wolno było słuchać.Hana w końcu usiadła swoją tylną częścią ciała na fotelu i kiwnęła abym rozlał beherovkę do dwóch przyniesionych pustych szklanic po piwie z etykietką Radegast. To taki słynny ich browar, ale Żywiec wg mnie jest lepszy, ale to chyba kwestia przyzwyczajenia i gustu. Czesi nie piją polskiego piwa, a my z braku laku pijemy i przenosimy przez most jako mrówki hektolitry tegoż piwa. Do stolika podbiegła kelnerka i wsypała do szklanic po dwie kostki lodu, zamieszaliśmy ręcznie szklanice i wypiliśmy po hauście brudzia. Jestem Hana - a ja Krzych, ale mów mi Jontek, bo taka jest moja ksywa. A ona do mnie - jaki Jontek ? No jaki ? No taki czeski Janosik - nie rozumiesz tego ? No, ale Janosik to był zbójnik. No był nawet w Polandii. A ja jestem taki śląski Janosik - rozumiesz ? Jontek z Górnego Ślonska. Acha - odrzekła, ale ja ci będę mówiła Krzych, bo tak ładniej. Ok - możesz na mnie mówić nawet zdrobniale - Krzysio. Ahoj Krzysio !- krzyknęła i z torebki wyciągnęła skręta długości 100S mówiąc: A teraz Krzysio zapalimy sobie fajkę pokoju ! To u was można palić trawkę publicznie, spytałem ? No wiesz faktycznie nie można, ale nikt na to nie zwraca uwagi.Ty wiesz, że u nas za posiadanie przy sobie marychy czy koki można dostać nawet dziesięć lat więziennej odsiadki,a u Ruskich masz pewny łagier. Wywożą cię na daleki wschód i z reguły do swoich już nie wracasz. Mówią, że za kręgiem polarnym żyją tylko zesłańcy i białe niedźwiedzie. A co to jest daleki wschód - pyta. No wszystko co za Uralem ! Opowiadają, że zdarzają się przypadki jedzenia ludzi przez białe niedźwiedzie i odwrotnie, głodni ludzie pożerają białe niedźwiedzie.
Nie gadaj już tylko zapalaj i wcisnęła mi skręta do lewej ręki.Wsadziłem go do ust,zapaliłem i wykonałem pierwszy wdech papierosowego opium. Po chwili zobaczyłem w oczach gwiazdy i nagą postać siedzącej naprzeciwko mnie kobiety ubranej w skrzydła anioła. Obraz kobiety "anioła"(angel) był tak piękny, że śni mi się po nocach po dzień dzisiejszy, jako najcudowniejsza zjawa jaką kiedykolwiek na świecie widziałem. Po chwili powróciłem do piwnicznej rzeczywistości i przekazałem fajkę pokoju Hanie. Chwyciła skręta do lewej ręki i skierowała do ust wykonując ostry wdech marihuany do płuc. I nagle zbladła jak biała śmierć przechodząc po chwili w ceglany kolor, tak jak w Ryśkowej piosence. Nieco później powiedziała, że zobaczyła ogień nad którym unosiła się moja zjawa "diabła"(devil) z fioletowymi świecącymi i migającymi rogami, błyskającymi nad płomieniami piekielnej czeluści. Po kilku minutach doszła do siebie przekazując ponownie skręta w moje ręce. Przedtem jednak, rozlałem resztę beherovki do szklanek po piwie i prawie w objęciach wypiliśmy ten cudowny trunek jednym tchem. Zaciągnąłem mocno dymek ze skręta w płuca i zesztywniałem z wrażenia. Zobaczyłem piekło(hell), prawdziwy hades z tysiącami diabłów z czerwono świecącymi i migającymi rogami koloru czerwonego.W głębi na podwyższeniu i fioletowym tronie siedział diabeł z fioletowymi świecącymi rogami, pewnie lucyfer, król diabłów. Zacząłem się przyglądać tej postaci bliżej i zauważyłem, że lucyfer ma moje rysy twarzy. Tego to już było za wiele i uciekłem z tego piekła do rzeczywistości, przekazując skręta Hanie. Ta postanowiła skończyć palenie fajki pokoju i przygasiła w połowie wypalonego skręta na dnie popielniczki, a ocalałą połówkę wrzuciła do torebki.Spojrzałem na zegarek.Dochodziła 19.30, pora dziennika telewizyjnego w Polsce. Tatuńcio mnie chyba zajebie. Hana muszę już iść na most,do Polski.To przyjedź z kwiatkami na następny weekend. Jak tatuńcio będzie miał wolną sobotę, to na pewno przyjadę. Wymieniliśmy uściski, Hana pocałowała mnie w policzki, a ja oblałem się rumieńcem, czerwonym jak cegła, tak jak w Ryśkowej piosence. Wydrapałem się z trudem po schodach piwnicy Starego Targu, zaczerpnąłem ostrym wdechem świeżego powietrza, wsadzając przy okazji do gęby dwie mentolowe gumy do żucia i powlokłem się z wielkim trudem w kierunku mostu granicznego na Olzie. Tym razem przed mostem była już ze względu na późną porę dość mała kolejka "mrówek", składająca się z kilku osób, ale z towarem na plecach i dużej ilości towaru w ręku lub pod pachami obu rąk, pewnie z mięsem i cukrem. Gościu stojący przede mną w kolejce, wyraźnie śmierdział wędzonką.Tuż przed wejściem na hol strażnicy wylałem na siebie pół butelki wody kolońskiej i nagle w pomieszczeniu zapachniało lasem i leśną zwierzyną , co było wynikiem przemieszania zapachu sąsiada wędzonki z ostrą wonią spirytusu na którym to wykonano preparat mojej zapachowej wody. Po wyjęciu paszportu z kieszeni i pokazaniu celnikowi, spod lewej pachy wypadło mu pięć rolek papieru toaletowego. Papier natychmiast został przez celnika skonfiskowany. Pod pachami lewej ręki miał pudełko, które kazał mu wyłożyć i rozpakować na służbowym biurku. Gościu drżącymi rękami wyciągnął lokówkę elektryczną, którą pewnie kupił żonie, albo na handel. To był przemytniczy hit mrówek tego sezonu z góry skazany na skonfiskowanie. Celnik pooglądał gościa paszport i puścił go, ale bez toaletowego papieru i lokówki. Gospodarka czechosłowacka była znów bogatsza o ten skonfiskowany za darmo towar mrówki petenta, który przemierzał przejście graniczne przede mną. Teraz przyszła kolej na mnie. Niepewnym krokiem podszedłem do biurka wręczając paszport celnikowi. Ten wziął paszport do rąk i kazał mi rozpakować mój plecak. Wyciągnąłem z plecaka 3 paczki cukru, to było wszystko, co teraz przenosiłem, a on do mnie - To chyba na dziś koniec. Kiwnąłem głową na znak pojednania, dostałem paszport do ręki, podziękowałem z wdzięczności, że nie zabrał mi mojego przemycanego towaru i wykrztusiłem z zachrypniętego gardła słowo - dobrej nocki - ahoj odpowiedział i z cukrem i bólem głowy po beherovce i skręcie, powlokłem swoje zwłoki na most przyjaźni Polsko - Czechosłowackiej na Olzie w Cieszynie.Z pieśnią na ustach " czerwony jak cegła " przywlokłem się do strażnicy polskiej i miałem dużo szczęścia, na posterunku królowała moja znajoma celniczka od białego kwiatka " Cycata". Nie miałem więc żadnego problemu, a po przybiciu pieczątki w paszport spytała mnie tylko czy jak przyjadę następnym razem, to nie przywiózłbym jej różowego kwiatka. nie ma sprawy odpowiedziałem. Przywiozę, nawet dwa... Wychodząc z polskiej strażnicy już w oknie drzwi wyjściowych w oddali zobaczyłem pod zamkowym wzgórzem polskiego Cieszyna tatuńcia i obie siostrzyczki. Idąc w stronę wzgórza z daleka majaczyła mi się coraz czerwieńsza twarz tatusia. Pomyślałem sobie, że zaczerwienił się jak w piosence Rysia, ale ta czerwień była trochę inna. To była czerwień złości, a nie miłości i przeszła mi błyskotliwie w głowie myśl, że muszę poszukać natychmiast odpowiedź, na to za długie przebywanie za granicą. Gdy byłem zaledwie kilka metrów od nich z rozwścieczonej twarzyczki tatuńcia wyskoczył kwik, jak z zabijanej świni słyszalny na pół polskiego Cieszyna - Coś ty kurwa tak długo tam robił ??? Nie żadna kurwa, odpowiedziałem - tylko za część pieniędzy jakie zarobiłem wzięła mnie na piwo do czeskiego pubu i załatwiłem przez to legalną sprzedaż kwiatuszków przemycanych przez most Przyjaźni na Olzie w Cieszynie, na teren Czechosłowacji, albo CSSR, jak kto woli. Tatuńcio po chwili doszedł do siebie i twarz jego powróciła do powszechnej bladości, poklepał mnie po ramieniu, a ja w dowód wdzięczności oprócz przemyconego cukru, wyciągnąłem z trampka 50 czeskich koron i na oczach całej rodzinki, za wyjątkiem mamy,która w domu piekła placki na święta, wręczyłem mu osobiście pod murami wzgórza zamkowego w polskim Cieszynie. Poszliśmy więc wszyscy na pobliski parking do plastikowego rodzinnego Trabanta,popularnie zwanego trampkiem,produkcji DDR, którego przydzielili tatuńciowi przed rokiem na Barbórkę w kopalni Wujek. Jazda była wygodna, bo bez kwiatków i po przejeździe Bielska ( czyli Bielsko - Biała ) wjechaliśmy do Kobióra. Nie wiem, czy wiecie, że przed wojną obecne Bielsko - Biała, to były dwa miasta: Bielsko to Niemcy, a Biała to Polska,ale pod zaborem austriackim, które dzieliła na dwie części rzeka Białka. Podjechaliśmy pod leśniczówkę w Kobiórze, aby zabrać po drodze choinkę na świętaAhoj! - Polacy z czeskiego i polskiego Cieszyna ...cdn...TRABANT.DDR
Obecnie, po 35 latach ciężkiej harówy stoi wyrejestrowany na pobliskim parkingu. Opuszczony i oblewany przez tyskie dzieciaki z pobliskich bloków. Czasami jakiś miejski pijak, albo bezdomny wypożycza go na nocny wypoczynek.Ten trampek przeżył swoje i był nawet w Afryce i to w Oranie...cdn... Pinterest
Obecnie, po 35 latach ciężkiej harówy stoi wyrejestrowany na pobliskim parkingu. Opuszczony i oblewany przez tyskie dzieciaki z pobliskich bloków. Czasami jakiś miejski pijak, albo bezdomny wypożycza go na nocny wypoczynek.Ten trampek przeżył swoje i był nawet w Afryce i to w Oranie...cdn... Pinterest
środa, 13 czerwca 2012
O mój Śląsku, umierasz mi...
Po ponad 100 latach działalności po kopalni Andaluzja w Piekarach Śląskich pozostały tylko wspomnienia. Dziś ostatni szyb kopalni został zrównany z ziemią.
Początki kopalni Andaluzja sięgają 1903 r. Wtedy połączono cztery pola górnicze: Andalusien, Rest Phoenix, Rest Opuurg, Kronprinzess, które znajdowały się w Brzozowicach-Kamieniu. Ich właścicielem był książę Guido Henckel von Donnersmarck.
Wyburzono już 115 budynków
Likwidacja kopalni będącej oddziałem KWK "Piekary" rozpoczęła się w 2006 r. Wyburzono 115 budynków, wysadzony został także jeden z symboli kopalni - szyb Reymont. Z górniczego zakładu został już tylko szyb Żeromski, który w poniedziałek także przestał istnieć. Równo o godz. 12 rozległ się huk wybuchających ładunków, a cała konstrukcja runęła na ziemię, wzniecając kłęby dymu i pyłu. Zaraz potem na plac rozbiórki wkroczyli robotnicy i gapie z aparatami. - Niedaleko już stoją złomiarze, czekają, aż będą mogli wyciągnąć trochę gruzu - powiedział nam jeden z ochroniarzy.
...o mój Śląsku umierasz mi w dzień i noc...)Żołnierze św.BARBARYPrzywileje górnicze
Jak tatuśko zaczął pracować na grubie, czyli kopalni, to województwem katowickim zaczął rządzić Gierek. Na sekretarza węglowego wymyślił niejakiego Grudnia.Ten Grudzień, to chyba też z Francji przybył. Zaczęły się jaja i prawdziwe myślenie nad tym, jakby towarzyszy ryli, czyli górników zmusić do ciągłej pracy w górnictwie z jednym świętem w roku - Barbórką - Początki były bardzo trudne, bo Śląsk nawet z przybyszami z Polski bardzo religijny był i do kościoła chodził. A po mszy św. obiad śląski spożywał. Najpierw wpadli na świetny pomysł. Jeśli dzień wypłaty przypadał w niedzielę to będzie wypłata w niedzielę. No i tak było. Chcecie ryle żyć, to wam damy geltag, czyli wypłatę, jak przyjdziecie do roboty w niedzielę. No i zaczęło się - praca, spanie i jebanie na grubie - czyli obóz koncentracyjny PRL Rylom, czyli górnikom, to po ciężko przepracowanej szychcie śnią się tylko takie dupcie...
...Zajebista, no nie...I w dodatku bez majtek, dlatego wprowadziłem kratkę między kolanka...
P.S. Towarzysz Edward Gierek zaczął pracować już w wieku 12 lat, początkowo na roli, potem w kopalni soli potasowej. W wieku 17 lat wstąpił do związków zawodowych i polskiej sekcji Francuskiej Partii Komunistycznej. Wysiedlony karnie do Polski w 1934, odbył w kraju służbę wojskową i po zmianie stanu cywilnego w tym samym roku wyemigrował do Belgii, gdzie ponownie działał w partii komunistycznej. Pracował tam w kopalni węgla kamiennego w Limbourgu. W Belgii nauczył się płynnie mówić po francusku i w mniejszym stopniu flamandzku, co później wykorzystywał, jako I sekretarz i przywódca kraju, do osobistych kontaktów z zachodnimi przywódcami. W czasach okupacji niemieckiej działał w belgijskim ruchu oporu, w tzw. Witte Brigade. W tamtych czasach nabawił się również podobno pylicy płuc (co później było w Polsce wielokrotnie wykorzystywane propagandowo).21 grudnia I sekretarzem PZPR został Edward Gierek. Z gratulacjami pospieszyli najwyżsi rangą przedstawiciele partii komunistycznej w Rosji-Leonid Breżniew, w Czechach-Gustav Husak i w Niemczech-Walter Ulbricht. Dziennik Bałtycki 22 grudnia 1970 roku publikuje nadesłane do Polski listy gratulacyjne.Jak czerwony sierp Gierek został królem PRL, to młota Grudnia mianował na księcia "Górnego Śląska".Młot Grudzień, chociaż na niczym się nie znał, to jako I sekretarz KW w Katowicach trząsł jak prawdziwy książę swoim wydziałem KW, kopalniami,hutami,a nawet przedszkolami Górnego Śląska. Prawdziwe wykopki z młotem miały również rodzice dzieci najmłodszych roczników żłobków, przedszkoli i szkół podstawowych, które wysyłały swoje dzieci na chrzest,komunię świętą i bierzmowanie w zadupia naszej krainy. Komunię Świętą dzieciaki przyjmowały z reguły po za domem i swoją parafią w obawie przed donosicielstwem do młota i jego młotków...Komunie trzeba trzeba było przenosić do zapadłych wioch kieleckiego lub białostockiego, aby młotki młota tak zaszczytnych rodzinnych uroczystości nie wywęszyli. Tatuncio opowiadał mi,że ja chrzczony byłem na ziemiach zachodnich w lubuskim to na chrzest wieźli mnie pociągiem całą noc i pół dnia. A to i tak ta impreza tańsza była niż w naszych ukochanych Tychach, bo tam proboszcz nie miał ustalonej stawki za komunię, tylko na tacę żądał, co łaska. Komunia była więc za friko, ale stosunkowo drogi dojazd na miejsce imprezy rekompensował miejscowy kumpel tatuńcia - gorzelany. Na imprezie było darmowego spirytusu do zajebania i trochę z pobliskiej gorzelni. Dziś już na komuniach się nie pije, ewentualnie w miastach na jednego kielicha schodzi się do piwnicy, ale dawniej to taka impreza była huczniejsza od wesela i spijało się hektolitry PGR - owskiego spirytusu. A wszystko to przez miejscowego gorzelanego, kumpla mojego tatuńcia, który załatwił na lewo 10 litrów spirytusu. Było z tego 16 butelek prawdziwej żytniej wódki. Dzisiaj takiej już nie ma, jak mawia tatuńcio no i 5 butelek ajerkoniaku dla kobiet. Dzisiaj to nazywają Advocat, czyli Jajokoniak, ale to był 50-cio procentowy. Dzisiaj takiego też już nie ma. Pewnie kobiety z tamtych lat miały twarde głowy na taki trunek...cdn... 53 lata temu na dolnych pokładach kopalni Barbara-Wyzwolenie w Chorzowie rozegrał się dramat, który kosztował życie prawie setki górników. A władze - zamiast pomocy - wysłały do rodzin górniczych oficerów Urzędu Bezpieczeństwa. Popołudniowa niedzielna szychta 21 marca 1954 roku. Dwieście metrów pod ziemię zjeżdża czterystu górników. Sporą część zatrudnionych w chorzowskiej kopalni stanowią więźniowie, jeńcy wojenni i żołnierze Batalionów Pracy. Około godziny 19 na skrzyżowaniu chodników wybucha pożar. Dopiero po kilkunastu minutach zauważa go więzień pracujący kilkadziesiąt metrów dalej. Próby gaszenia nie dają rezultatów. Mężczyzna powiadamia sztygara. Kilkudziesięciu ludzi w pokładzie 418 jest w niebezpieczeństwie. Po paru minutach górnicy rozpoczynają ewakuację. Ich droga ucieczki jest już pełna dymu i trujących gazów. Pali się cały przenośnik w pochylni transportowej. Temperatura rośnie do kilkuset stopni. Wentylatory okazują się zbyt słabe. Gorące gazy zmieniają kierunek przepływu powietrza w chodnikach wentylacyjnych. Kolejne korytarze wypełniają się trującym dymem. Docierają do głównego korytarza kopalni. W pierwszej grupie ginie trzech ludzi. Dym szybko wypełnia prawie wszystkie korytarze i wyrobiska. Zabija kolejnych górników. Po kilku godzinach zagraża wszystkim, którzy są jeszcze pod ziemią. Górnicy z pokładu 510 giną podczas panicznej ucieczki. W stronę szybu biegną korytarzem, w którym powinno być świeże powietrze. Gryzący dym nie daje im szans...Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem. Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem.Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem. A na powierzchni trwa inna akcja. Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa zaczynają szukać winnych. Przesłuchują tych, którym udaje się uratować. W poszukiwaniu sabotażysty Tuż po wojnie w Urzędzie Bezpieczeństwa utworzono referaty ochrony przemysłu. Ich funkcjonariusze badali każdy wypadek. Cel był zawsze ten sam. Znaleźć winnych dywersji lub sabotażu. Tym razem musiało być podobnie.Do śledztwa włączono kilkudziesięciu ubeków. Niektórzy w przebraniu udawali ratowników. Siadali wśród ludzi odpoczywających po akcji. Słuchali rozmów w punkcie wydawania posiłków. Wszystko, co wydało się podejrzane, wymagało sprawdzenia. Takie działania często paraliżowały akcję. Ci, którzy tego dnia nie przyszli do pracy, byli szczególnie podejrzani. Niezależne śledztwa prowadziły referaty ze Stalinogrodu (taką nazwę nosiły Katowice w latach 1953-1956), Gdańska i Krakowa. Ubecy nie wierzyli sami sobie.Górników przesłuchiwano po kilka razy. Godzinami czekali na korytarzu gmachu UB. W końcu odsyłano ich do domu, żegnając słowami: "Niech sobie jeszcze jeden dzień pożyje". Dochodzenie prowadzone na ogromną skalę nie dawało rezultatów. Po dzień dzisiejszy nie wiadomo ilu ich zginęło !!!Rozpaczliwie potrzebowano winnego. W końcu ktoś doniósł, że ogień podłożył Emanuel Drużba, główny mechanik. Świetnie nadawał się na sabotażystę, bo był bezpartyjny i miał syna w seminarium. Gdy dowiedział się o pożarze, przybiegł do kopalni wprost z kościoła. W środę, po trzech dniach nieprzerwanej akcji ratowniczej, Emanuel Drużba wrócił do domu. Ubecy już na niego czekali. Przez kolejne cztery dni i noce rewidowali mieszkanie. Przeglądali książki, zrywali podłogę. Zniknęli bez słowa. Sprawę szybko skierowano do sądu. Jako dowody winy przedstawiono broszury faszystowskie oraz spłonki materiałów wybuchowych. Rzekomo znaleziono je podczas rewizji. Obrony podjął się mecenas Stanisław Kwieciński. Chodził do UB i prokuratury z podniesioną głową. Żądał ekspertyz. Pomogła opinia profesora Bednarskiego, biegłego z Akademii Górniczo-Hutniczej. Dzięki niej Emanuela Drużbę już w lipcu oczyszczono z zarzutów. Z więzienia na Mikołowskiej zwolniono go dopiero w listopadzie. Do tego momentu nikt nie wiedział, gdzie był przetrzymywany. Nigdy nie wrócił do pracy w Barbarze. Zatrudnił się w kopalni Rozbark. Przez wiele lat czuł na plecach oddech funkcjonariuszy UB. Nawet jego czternastoletnia córka miała obstawę w drodze do szkoły. Zawsze towarzyszyło jej dwóch mężczyzn w płaszczach. Z czasem zaczęła nawet mówić im dzień dobry... Dwudziestego trzeciego marca, dwa dni po pożarze, dostałem nakaz zameldowania się w Barbarze - opowiada Józef Matuszek. Rok wcześniej jako młody inżynier wentylacji właśnie w Chorzowie odbywał praktykę. - Doskonale znałem tę kopalnię. Pisałem pracę dyplomową o jej układzie wentylacyjnym. Były tam niestabilne prądy powietrza, słabe wentylatory. Czasem było tak mało tlenu, że gasły lampki karbidowe oświetlające przodek. Po wojnie było tak prawie we wszystkich kopalniach - opowiada. Matuszek zapamiętał wizytę prokuratorów. Przyjechali, gdy dogaszano pożar. Musieli wejść do niebezpiecznej strefy i znaleźć ślady podpalenia. Szczególnie interesował ich ogromny transformator. Za jego działanie był odpowiedzialny Emanuel Drużba. Podejrzewano, że pożar powstał właśnie w tym miejscu. - Bezpośrednią przyczyną była lampa karbidowa powieszona na obudowie chodnika. Słyszałem, jak rozmawiali o tym prokuratorzy - wspomina po latach Matuszek. - Wtedy w kopalniach panowały bardzo prymitywne warunki pracy. Dzisiaj trudno to sobie nawet wyobrazić...cdn...
...o mój Śląsku umierasz mi w dzień i noc...)Żołnierze św.BARBARYPrzywileje górnicze
Jak tatuśko zaczął pracować na grubie, czyli kopalni, to województwem katowickim zaczął rządzić Gierek. Na sekretarza węglowego wymyślił niejakiego Grudnia.Ten Grudzień, to chyba też z Francji przybył. Zaczęły się jaja i prawdziwe myślenie nad tym, jakby towarzyszy ryli, czyli górników zmusić do ciągłej pracy w górnictwie z jednym świętem w roku - Barbórką - Początki były bardzo trudne, bo Śląsk nawet z przybyszami z Polski bardzo religijny był i do kościoła chodził. A po mszy św. obiad śląski spożywał. Najpierw wpadli na świetny pomysł. Jeśli dzień wypłaty przypadał w niedzielę to będzie wypłata w niedzielę. No i tak było. Chcecie ryle żyć, to wam damy geltag, czyli wypłatę, jak przyjdziecie do roboty w niedzielę. No i zaczęło się - praca, spanie i jebanie na grubie - czyli obóz koncentracyjny PRL Rylom, czyli górnikom, to po ciężko przepracowanej szychcie śnią się tylko takie dupcie...
...Zajebista, no nie...I w dodatku bez majtek, dlatego wprowadziłem kratkę między kolanka...
P.S. Towarzysz Edward Gierek zaczął pracować już w wieku 12 lat, początkowo na roli, potem w kopalni soli potasowej. W wieku 17 lat wstąpił do związków zawodowych i polskiej sekcji Francuskiej Partii Komunistycznej. Wysiedlony karnie do Polski w 1934, odbył w kraju służbę wojskową i po zmianie stanu cywilnego w tym samym roku wyemigrował do Belgii, gdzie ponownie działał w partii komunistycznej. Pracował tam w kopalni węgla kamiennego w Limbourgu. W Belgii nauczył się płynnie mówić po francusku i w mniejszym stopniu flamandzku, co później wykorzystywał, jako I sekretarz i przywódca kraju, do osobistych kontaktów z zachodnimi przywódcami. W czasach okupacji niemieckiej działał w belgijskim ruchu oporu, w tzw. Witte Brigade. W tamtych czasach nabawił się również podobno pylicy płuc (co później było w Polsce wielokrotnie wykorzystywane propagandowo).21 grudnia I sekretarzem PZPR został Edward Gierek. Z gratulacjami pospieszyli najwyżsi rangą przedstawiciele partii komunistycznej w Rosji-Leonid Breżniew, w Czechach-Gustav Husak i w Niemczech-Walter Ulbricht. Dziennik Bałtycki 22 grudnia 1970 roku publikuje nadesłane do Polski listy gratulacyjne.Jak czerwony sierp Gierek został królem PRL, to młota Grudnia mianował na księcia "Górnego Śląska".Młot Grudzień, chociaż na niczym się nie znał, to jako I sekretarz KW w Katowicach trząsł jak prawdziwy książę swoim wydziałem KW, kopalniami,hutami,a nawet przedszkolami Górnego Śląska. Prawdziwe wykopki z młotem miały również rodzice dzieci najmłodszych roczników żłobków, przedszkoli i szkół podstawowych, które wysyłały swoje dzieci na chrzest,komunię świętą i bierzmowanie w zadupia naszej krainy. Komunię Świętą dzieciaki przyjmowały z reguły po za domem i swoją parafią w obawie przed donosicielstwem do młota i jego młotków...Komunie trzeba trzeba było przenosić do zapadłych wioch kieleckiego lub białostockiego, aby młotki młota tak zaszczytnych rodzinnych uroczystości nie wywęszyli. Tatuncio opowiadał mi,że ja chrzczony byłem na ziemiach zachodnich w lubuskim to na chrzest wieźli mnie pociągiem całą noc i pół dnia. A to i tak ta impreza tańsza była niż w naszych ukochanych Tychach, bo tam proboszcz nie miał ustalonej stawki za komunię, tylko na tacę żądał, co łaska. Komunia była więc za friko, ale stosunkowo drogi dojazd na miejsce imprezy rekompensował miejscowy kumpel tatuńcia - gorzelany. Na imprezie było darmowego spirytusu do zajebania i trochę z pobliskiej gorzelni. Dziś już na komuniach się nie pije, ewentualnie w miastach na jednego kielicha schodzi się do piwnicy, ale dawniej to taka impreza była huczniejsza od wesela i spijało się hektolitry PGR - owskiego spirytusu. A wszystko to przez miejscowego gorzelanego, kumpla mojego tatuńcia, który załatwił na lewo 10 litrów spirytusu. Było z tego 16 butelek prawdziwej żytniej wódki. Dzisiaj takiej już nie ma, jak mawia tatuńcio no i 5 butelek ajerkoniaku dla kobiet. Dzisiaj to nazywają Advocat, czyli Jajokoniak, ale to był 50-cio procentowy. Dzisiaj takiego też już nie ma. Pewnie kobiety z tamtych lat miały twarde głowy na taki trunek...cdn... 53 lata temu na dolnych pokładach kopalni Barbara-Wyzwolenie w Chorzowie rozegrał się dramat, który kosztował życie prawie setki górników. A władze - zamiast pomocy - wysłały do rodzin górniczych oficerów Urzędu Bezpieczeństwa. Popołudniowa niedzielna szychta 21 marca 1954 roku. Dwieście metrów pod ziemię zjeżdża czterystu górników. Sporą część zatrudnionych w chorzowskiej kopalni stanowią więźniowie, jeńcy wojenni i żołnierze Batalionów Pracy. Około godziny 19 na skrzyżowaniu chodników wybucha pożar. Dopiero po kilkunastu minutach zauważa go więzień pracujący kilkadziesiąt metrów dalej. Próby gaszenia nie dają rezultatów. Mężczyzna powiadamia sztygara. Kilkudziesięciu ludzi w pokładzie 418 jest w niebezpieczeństwie. Po paru minutach górnicy rozpoczynają ewakuację. Ich droga ucieczki jest już pełna dymu i trujących gazów. Pali się cały przenośnik w pochylni transportowej. Temperatura rośnie do kilkuset stopni. Wentylatory okazują się zbyt słabe. Gorące gazy zmieniają kierunek przepływu powietrza w chodnikach wentylacyjnych. Kolejne korytarze wypełniają się trującym dymem. Docierają do głównego korytarza kopalni. W pierwszej grupie ginie trzech ludzi. Dym szybko wypełnia prawie wszystkie korytarze i wyrobiska. Zabija kolejnych górników. Po kilku godzinach zagraża wszystkim, którzy są jeszcze pod ziemią. Górnicy z pokładu 510 giną podczas panicznej ucieczki. W stronę szybu biegną korytarzem, w którym powinno być świeże powietrze. Gryzący dym nie daje im szans...Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem. Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem.Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem. A na powierzchni trwa inna akcja. Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa zaczynają szukać winnych. Przesłuchują tych, którym udaje się uratować. W poszukiwaniu sabotażysty Tuż po wojnie w Urzędzie Bezpieczeństwa utworzono referaty ochrony przemysłu. Ich funkcjonariusze badali każdy wypadek. Cel był zawsze ten sam. Znaleźć winnych dywersji lub sabotażu. Tym razem musiało być podobnie.Do śledztwa włączono kilkudziesięciu ubeków. Niektórzy w przebraniu udawali ratowników. Siadali wśród ludzi odpoczywających po akcji. Słuchali rozmów w punkcie wydawania posiłków. Wszystko, co wydało się podejrzane, wymagało sprawdzenia. Takie działania często paraliżowały akcję. Ci, którzy tego dnia nie przyszli do pracy, byli szczególnie podejrzani. Niezależne śledztwa prowadziły referaty ze Stalinogrodu (taką nazwę nosiły Katowice w latach 1953-1956), Gdańska i Krakowa. Ubecy nie wierzyli sami sobie.Górników przesłuchiwano po kilka razy. Godzinami czekali na korytarzu gmachu UB. W końcu odsyłano ich do domu, żegnając słowami: "Niech sobie jeszcze jeden dzień pożyje". Dochodzenie prowadzone na ogromną skalę nie dawało rezultatów. Po dzień dzisiejszy nie wiadomo ilu ich zginęło !!!Rozpaczliwie potrzebowano winnego. W końcu ktoś doniósł, że ogień podłożył Emanuel Drużba, główny mechanik. Świetnie nadawał się na sabotażystę, bo był bezpartyjny i miał syna w seminarium. Gdy dowiedział się o pożarze, przybiegł do kopalni wprost z kościoła. W środę, po trzech dniach nieprzerwanej akcji ratowniczej, Emanuel Drużba wrócił do domu. Ubecy już na niego czekali. Przez kolejne cztery dni i noce rewidowali mieszkanie. Przeglądali książki, zrywali podłogę. Zniknęli bez słowa. Sprawę szybko skierowano do sądu. Jako dowody winy przedstawiono broszury faszystowskie oraz spłonki materiałów wybuchowych. Rzekomo znaleziono je podczas rewizji. Obrony podjął się mecenas Stanisław Kwieciński. Chodził do UB i prokuratury z podniesioną głową. Żądał ekspertyz. Pomogła opinia profesora Bednarskiego, biegłego z Akademii Górniczo-Hutniczej. Dzięki niej Emanuela Drużbę już w lipcu oczyszczono z zarzutów. Z więzienia na Mikołowskiej zwolniono go dopiero w listopadzie. Do tego momentu nikt nie wiedział, gdzie był przetrzymywany. Nigdy nie wrócił do pracy w Barbarze. Zatrudnił się w kopalni Rozbark. Przez wiele lat czuł na plecach oddech funkcjonariuszy UB. Nawet jego czternastoletnia córka miała obstawę w drodze do szkoły. Zawsze towarzyszyło jej dwóch mężczyzn w płaszczach. Z czasem zaczęła nawet mówić im dzień dobry... Dwudziestego trzeciego marca, dwa dni po pożarze, dostałem nakaz zameldowania się w Barbarze - opowiada Józef Matuszek. Rok wcześniej jako młody inżynier wentylacji właśnie w Chorzowie odbywał praktykę. - Doskonale znałem tę kopalnię. Pisałem pracę dyplomową o jej układzie wentylacyjnym. Były tam niestabilne prądy powietrza, słabe wentylatory. Czasem było tak mało tlenu, że gasły lampki karbidowe oświetlające przodek. Po wojnie było tak prawie we wszystkich kopalniach - opowiada. Matuszek zapamiętał wizytę prokuratorów. Przyjechali, gdy dogaszano pożar. Musieli wejść do niebezpiecznej strefy i znaleźć ślady podpalenia. Szczególnie interesował ich ogromny transformator. Za jego działanie był odpowiedzialny Emanuel Drużba. Podejrzewano, że pożar powstał właśnie w tym miejscu. - Bezpośrednią przyczyną była lampa karbidowa powieszona na obudowie chodnika. Słyszałem, jak rozmawiali o tym prokuratorzy - wspomina po latach Matuszek. - Wtedy w kopalniach panowały bardzo prymitywne warunki pracy. Dzisiaj trudno to sobie nawet wyobrazić...cdn...
niedziela, 10 czerwca 2012
Książki, to także świat...
Książki to także świat, i to świat, który człowiek sobie wybiera, a nie na który przychodzi.: Kiedy świat się zatrzymał.
63 dni w Watykanie z Piotrem Kraśko - Piotr Kraśko
Dom na Zanzibarze
http://www.eioba.pl/a/2qos/dom-na-zanzibarze
Tajemnica Chartres
http://www.eioba.pl/a/2j2f/tajemnica-chartres
Books
Polecam giełdę tekstów textmarket
Książki Stephenie Meyer
Cieszyn i przejście graniczne na Olzie
Polandia za czasów Komuny
Most na Olzie w Cieszynie był podobno mostem przyjaźni polsko -czechosłowackiej, ale czy tak rzeczywiście było, to nie powiedziałbym. Most Przyjaźni, najkorzystniejszy był dla celników czeskich i polskich, którzy wydzierali z toreb przechodzących co się tylko dało.Pływali w morzu wódki,piwa i papierosów. Był więc raczej mostem pospolitego handlu pomiędzy narodem czeskim i polskim, a celna służba obu narodów opływała w ten towar za zupełną darmochę. Przynajmniej raz w tygodniu tatuncio organizował tam wyjazd za wódką, piwem, mięsem i innymi produktami takimi jak np.cukier. No cukier,bo w Polsce przez pewien okres czasu na półkach sklepowych pozostał tylko ocet, nic więcej, a u nich cukier był. Jeśli nie przejeżdżaliśmy mostu samochodem, a przejeżdżaliśmy tylko w przypadkach szczególnych, to ja stawałem się mrówką. Mrówka, to taki petent, który przechodzi przez granicę tam i z powrotem z określoną ilością towaru w celach handlowych. Moje pierwsze mrówkowanie rozpoczęło się kiedy byłem jeszcze nieletnim osobnikiem. Brakowało mi 8 dni do osiemnastego roku życia. Jako nieletni mrówka przenosiłem więc przez most Przyjaźni do sąsiadów kwiatki i to żywe, a w drodze powrotnej do Polski cukier. Na pierwsze przejście dostałem trzy kwiatki od starego - poincesje, czyli gwiazdy betlejemskie, bardzo chodliwe po stronie czeskiej.Takie kwiatuszki, jak na załączonym zdjęciu obok, przenosiłem wtedy przez Most Przyjaźni na Olzie w Cieszynie Kiedy baby przestały szlochać nad swoim pieskim losem, jaki spotkał ich po odprawie celnej na moście Przyjaźni w Cieszynie ruszyłem z kwiatkiem przez granicę po raz drugi.Dwa kwiatuszki, czyli poincesje albo gwiazdy betlejemskie, jak nazywały baby straciłem po drodze. Jedną zabrali polscy celnicy, a drugą czesi. To był dla nas znak, żeby chudzić przez most z jednym kwiatkiem. Przebitka była zajebista. Za jeden kwiatek dostawałem 120 koron, a kupowany w hurcie na śląskiej giełdzie w Tychach za jedyne 5 złotych. Nic tylko chodzić z kwiatkami - tam i z powrotem -. Po pierwszym przejściu przez most z kwiatkiem, poszedłem na rynek czeskiego Cieszyna i sprzedałem go przekupie na straganie. Dostałem 100 koron i swoje kroki skierowałem do marketu "Billa", tam było najtaniej. Czesi mieli już market, a u nas nie było nic. Markety przyszły do Polski po wyzwoleniu kraju spod okupacji sowieckiej. "Billa" oprócz produktów żywnościowych miała na stoiskach w bród napojów alkoholowych z całego świata począwszy od piwa, a skończywszy na koniakach, a w Polsce wódka była z przydziału na kartki i tatuncio gadał, że z prochów robiona i nie można jej było konsumować, bo nie przechodziła przez gardło. Kupiłem trzy kilo cukru i paczkę Marlboro i poszedłem na most. Po drodze w parku przysiadłem na ławeczce, rozpakowałem paczkę papierosów, wyciągnąłem fajkę i zapaliłem mocno się zaciągając. Była to najprzyjemniejsza chwila tego dnia w moim życiu. Przypomniałem sobie słowa Napoleona Bonaparte, które przekazane zostały mnie przez tatuncia. Cesarz bardzo często powtarzał, nawet w wykwintnym towarzystwie, że najmilsze chwile zdarzają się bardzo rzadko, ale bywają. W łóżku i toalecie. Np. u nas, czyli ssaków, najprzyjemniejszą chwilą życia w każdym dniu naszego człowieczeństwa jest chwila oddania stolca. Cesarz pewnie gdzieś to wyczytał, ale trzeba przyznać, że to powiedzonko jest dla nas rasy ludzkiej bardzo adekwatne i zbawienne. Wyobrażacie sobie człowieka, który nie może oddać w rów albo deskę sedesową swojego przetrawionego materiału żywnościowego ? Bo ja nie...Podobnie jest zresztą z moczem...Staruchy gadają, że w tzw. sytuacjach ekstremalnych niezależnie czy jesteś damą, czy osobnikiem męskim to murowane, że robisz w pory lub majtki z obu odbytów. Całe szczęście, że ja tego jeszcze nie przeżywałem...Po wypaleniu pierwszego papierosa, wyciągnąłem następnego. Teraz nie będę już myślał o przyziemnych sprawach. Przyszedł czas aby w myślach podekscytować się straganiarą której sprzedałem kwiatek. Na pierwszy rzut oka wygląda na zdrową laskę. Taka typowa Helena Vondrackova. Ale to wtedy po drugiej stronie granicy były czasy Helenki i Karela Gotta...O takie... Wszystkie słupy, witryny sklepowe, dworzec, a nawet szalet publiczny obwieszone były ich plakatami. Czeskie dziewczyny były w mniejszym lub większym stopniu przerobione na nebeske laski podobne do Helenki.Straganiara również. Jak pójdę przez most do niej z drugim kwiatkiem, to muszę ją szczegółowo zlustrować. Wygląda na to , że wszystko ma na swoim miejscu...Rzuciłem kipem w trawnik i poszedłem na most. Do mostu, czyli strażnicy czeskiej czekała mnie jednak długa kolejka około 400 metrów i kończyła się w głębi ulicy Przyjaźni. A do samego mostu było jeszcze z 350 ! Tatuncio będzie na pewno zły, że mi to tak niemrawo idzie, ale cóż zrobić. Zbliżają się święta i na moście wzmożony ruch. Przede mną stało w kolejce dwóch nawianych facetów i mamrotało pijackim językiem w kółko - zabiorą - nie zabiorą. Pomyślałem sobie, że chyba 3 kilogramów cukru, to mi nie skonfiskują. Za mną stały dwie kobiety. Wyglądało na to, że to matka i córka. Ta starsza upychała za brzuch młodszej dość duże plastry mięsa. Było tego chyba z kilo zdrowego szynkowego ochłapu. Za chwilę wyciągnęła boczek, bo wyraźnie zapachniało wędzonką i wsadziła jej do majtek. Majtki w dolnej części nogawek pewnie posiadały gumki albo obszyte były tasiemką, żeby przemycany towar nie spadł jej na ziemię. No i chyba wygolona była, bo jak konsumować boczek z włochami i to jeszcze łonowymi ? Zapach wędzonego boczku ostrzył tak nozdrza, że wyciągnąłem z plecaka torbę cukru i zacząłem jeśc go garściami. Całe szczęście, że kolejka przesuwała się dość szybko, bo pewnie w drodze do mostu nie doniósłbym żadnego opakowania. Ciekawe co będzie z tymi za mną, jak na granicy będzie stał Hlavka ze swoim psem. Toż zeżre je żywcem...Na szczęście kapitana i psa kiedy staliśmy w kolejce już przy strażnicy, nie było...Kiedy weszliśmy do pomieszczenia, Ci co przede mną dostali od celnika nakaz opróżnienia kieszeni i wszystkich toreb...Z kieszeni zaczęli wyjmować jakieś dziwne papierowe kółeczka. Było tego z 200 sztuk. Celnik wziął jedno kółeczko do rąk, poprzekręcał w palcach, aby sprawdzić co to jest krzyknął i to po polsku do nich, że aż poderwali pijackie łby...A na cóż wam czeskie komdomy w Polsce ? Ten mniejszy mniej pijany wybełkotał...Panie kapitanie - u nas zaczyna już brakować...Celnik zwinął wszystkie kółeczka do szuflady biurka, co oznaczało, że jest to towar skonfiskowany. Z sześciu butelek markowej czeskiej vodki Beherovka jaka postawili na ladzie, dwie odłożył do pancernej szafy i mruknął - możecie iść...Teraz przyszła kolej na mnie...Pokazałem paszport dla nieletnich i plecak z cukrem...mruknął - jak będziecie tak dalej nosić ten cukier, to czeski Cieszyn nie będzie miał za chwile czym herbaty, albo kawy słodzić. A co mnie to - pomyślałem...Korony masz - spytał ? No mam od babci 50 koron - a jak babcia się nazywa - Helena Novak - mruknął, szkoda, że nie Vondrackova - głupio sie uśmiechnąłem - machnął ręką , co było wskazówką dla mnie, że mogę iść...Poczułem ponownie ostry zapach wędzonego boczku jakim nasiąknęła strażnica Celna Straży Granicznej Czechosłowacji na moście Przyjaźni w Cieszynie i pomyślałem o paniach za mną, które podchodziły do Celnika...oj będzie się działo...Przeszedłem mostem Olzę i na polskim posterunku celnym pokazałem tylko paszport i byłem już w domu, czyli polskim Cieszynie.Pod Zamkowym Wzgórzem, tam gdzie opodal stoi baszta, stała starsza siostrzyczka z przygotowanym pojedynczym kwiatuszkiem na eksport do Czechosłowacji. Poczekamy chwilę - mówię do niej, aż wyjdą moje sąsiadki z kolejki.Czekamy 15 minut, pół godziny. Nagle wyskoczyły ze Strażnicy takie rozczochrane i zapłakane, że siostrzyczka z wrażenia dała dyla na miasto. Podszedłem do nich i pytam co się stało? Młodsza ryknęła mi prosto w ryj - zabrali wszystko - Ale jak ? No jak, celnik ? Oddał nas w ręce celniczki, a ta zabrała za parawan i kazała się rozbierać....młoda w płacz...rozebrała nas i skonfiskowała małpa cały towar...szynka i boczek, to mały pikuś...Tylko jak się ubraliśmy, celnik kazał nam podejśc do siebie i na ostatniej stronie paszportów pierdolnął pieczątkę z zakazem przekraczania granicy do Czechosłowacji... Tym razem obydwa posterunki celne przeszedłem gładko i bez przeszkód. Polska celniczka spytała mnie tylko, dla kogo niosę taką śliczną białą gwiazdę tzn tego kwiatka. Odpowiedziałem, że dla dziewczyny. Głupkowato się uśmiechnęła, co nie pierwszy raz dostrzegłem u celniczek. Widocznie po takiej niebotycznej ilości zabranej wódki i papierosów od mrówek i po spożyciu tego towaru, są na granicy wytrzymałości psychicznej. Ale balony zdrowe miała. Szczęśliwy ten co przynajmniej raz na jej cycach poleżał, albo się przespał. Będąc w połowie trasy na moście wiodącym przez Olzę w kierunku Czechosłowacji zacząłem podrygiwać i nucić powyżej zamieszczoną piosenkę Rysia. Swoje myśli skierowałem na czeską straganiarkę, którą niebawem zobaczę... Czerwony jak cegła, zdziczały jak pies...Muszę ją mieć...muszę ją mieć...Nie wiem jak...ale muszę...Ach - zapomniałem powiedzieć wam ,że jak opuszczałem most i strażnicę po czeskiej stronie, to celniczka też mnie spytała - dla kogo niosę taki piękny kwiatuszek? Odpowiedziałem - dla babci...A ona na to - jak babcia się nazywa? Helena Novakowa - odpowiedziałem. Ta też już była przymulona mrówkowym alkoholem. W odróżnieniu od polskiej celniczki, czeszka była chuda jak szczapa i przypominała swoim wyglądem Vondraczkową. Kiedy dochodziłem do rynku czeskiego Cieszyna serce zaczęło mi pikać w rytmie 120/60 a twarz okryła się ceglaną czerwienią i kiedy doszedłem do straganu stojącego na przeciwko cieszyńskiego czeskiego ratusza, ona parsknęła ze śmiechu, jak Rumcajsa, też chyba Hanka i ryczy do mnie na cały głos, że wyglądam, jak prawdziwa polska flaga narodowa. Skojarzyłem zaraz, że facjatę mam jak czerwony polski burak i kwiatuszka białego jak śmierć!Postawiłem drżącymi rękoma białą poincesje na straganowej ladzie i w czasie kiedy wyciągała pieniądze ze straganowej szuflady zacząłem się jej dokładnie przyglądać. Mówię wam na słowo honoru, że piękniejsza jest od tej aktorki, którą Kennedy posuwał i co samobója na sobie zrobiła, albo ją otruli...no ten Prezydent USA...jak Bozie kocham...Hana przeglądająca się w lustrze... ...Miała piękne wyraziste niebieskie oczęta (Blue Eyes - o których śpiewa piosenkę Elvis Presley) i tyle przyuważyłem, bo wręczyła mi w międzyczasie upragnione 100 koron. Stop - mówię do niej. Za taką piękną poincesje muszę dostać 120...dobra 20 dostaniesz i postawie ci kawę, jak przyniesiesz jeszcze dwa...Pomyślałem sobie, że dla takiej to przyniósłbym i sto...Dwadzieścia koron to raptem dwie paczki papierosów.Zabrałem kasę i poszedłem do "Billa" po cukier. Zakupiłem 3 kilo cukru i paczkę Malboro - resztę koron schowałem do buta i poszedłem na most Przyjaźni, aby przejść do polskiego Cieszyna. Most i obie strażnice celne przeszedłem bez żadnych przeszkód, a na wejściu po stronie polskiej stał już mój tatuncio z następną poincesją. Wyciągnąłem ze skarpetki korony i dostał do łapy, zabrałem różowego kwiatuszka i pobiegłem w kierunku mostu Przyjaźni. Znów się naciąłem na cycatą, zamuloną celniczkę, która pewnie mi go zabierze. No, ale spytała ponownie, dla kogo ją niosę - odpowiedziałem - dla dziewczyny... a jak się dziewczyna nazywa...kurwa zakneblowało mi jęzor... ale wykrztusiłem - Hana Novakowa - a to pewnie babci wnuczka ? - No tak, mówię. Pizda głupia kojarzy nieźle, ale tym razem nie trafiła. Czeszka - chuda szkapa chciała mi kwiatka zabrać, ale spasowała,kiedy powiedziałem jej, że dla dziewczyny na urodziny niosę. Z kwiatuszkiem w ręku i z piosenką na ustach...muszę ją mieć,muszę ją mieć... swoje kroki skierowałem na rynek czeskiego Cieszyna.Z daleka na wejściu do rynku wyglądało, że czeka na mnie. Ciekawe, ile koron na moich kwiatkach zarabia ? Podszedłem do straganu i mówię...patrz jaką śliczną przyniosłem...różowa, jak rose, a wasza szkapa chciała mnie ją odebrać. Jaka szkapa ? No ta wasza celniczka. A wiesz ty, że ta wysoka blondynka na granicy to jest moja kuzynka... jasny chuj wodę mąci...ale wpada...oblałem się rumieńcem czerwonym jak cegła...Wyciągnęła ze straganowej szuflady 100 koron - a ja na to - to mało...dobra, dostaniesz coś jeszcze, jak przyniesiesz białego kwiatka...Ominąłem "Bille", pierdole cały cukier i poszedłem na most bez towaru. Przed strażnicą czechosłowackich służb celnych wsadziłem do lewego buta 100 koron i znów na przejściu celnym nadziałem się na chuda szkapę. Spojrzała i spytała. Masz jeszcze te kwiatki - biały chciałabym - to już jest coś... haczyk połknęła...Jedna jednego mnie już połknęła - a Ty ? Ja ci zapłacę. Jak tak to ok ! Ale białe, to są unikaty i drogie są. A ile ? 200 koron ! - wykrzyknąłem - muszę przecież odbić kasę za stracone przy pierwszym rannym przejściu kwiatki, które zostały wydarte za friko przez celników Straży Granicznej na moście Przyjaźni w Cieszynie ! Szczapa, jak bliżej się przypatrzyłem, nie jest wcale taka zła. Wprawdzie cycków nie miała takich pięknych jak ta po polskiej stronie, ale była bardziej urocza w swojej sylwetce. Taka typowa czeska Vondraczkova. Chuda, ale wysoka o cycuniach, jak cytrynki, czy mandarynki. Dobro dostaniesz 180. A ja na to do niej, że musi tej z Polski powiedzieć, żeby przepuściła dwa kwiatki, bo drugi jest dla Hany. Ok - załatwię ci odpowiedziała. Przeszedłem więc most Przyjaźni i strażnice polską na Olzie, bez przeszkód. Pod wzgórzem zamkowym polskiego Cieszyna stała już młodsza siostrzyczka, ale z jednym kwiatkiem i to czerwonym. Poszedłem więc do samochodu po dwa białe. Spróbuje teraz przenieść tak jak rano 3 sztuki. Mam przecież teraz chody u czeskiej celniczki, która w dodatku jest krewną Hany. Zajebie czeski Cieszyn polskimi kwiatkami do Świąt Bożego Narodzenia na amen:) Poszedłem znów na Most Przyjaźni. Cycata na polskiej strażnicy kiwnęła do mnie palcem, więc podszedłem do niej, a ona szeptem wydukała - sprzedasz mi jednego kwiatka ? Sprzedam, ale różowego, bo białe mają już nabywców...dobrze - ok...Ile chcesz ? Jak dla tak pięknej pani, to tylko dwadzieścia złotych polskich. Dobrze, postaw go na parapecie, a jak będziesz wracał, dostaniesz kasę. Na strażnicy czeskiej wręczyłem białego kwiatka Chudej Szczapie i kasę wypłaciła z miejsca...Jednym słowem -porządna kobita celnik ! Po zejściu z mostu swoje kroki skierowałem na skróty w stronę rynku czeskiego Cieszyna podśpiewując...Nie wiem, jak to mam zrobić, by mężczyzną się stać...no jak myślicie ? Kawę postawi i co dalej ? Może buzi da? Wchodzę na rynek, a przed straganem stoi amant...Hana przedstawiła mnie swojemu znajomemu. Jego imię to Jura , a dla mnie został jeżykiem :)Wręczyłem jej białą gwiazdkę betlejemską, a ona intuicyjnie wraziła prawą rękę do szuflady stanowiącej kasę straganu i rytualnie wyciągnęła z niej 100 koron. A ja na to, a gdzie jeszcze 20 koron ? A ona na to,że na kawę odłożone... Za pół godziny zamykam budę i idziemy...ok - odpowiedziałem. Jura się pożegnał, widocznie powiedziała mu, że idzie ze mną do kawiarni. A ja na to, momencik, poczekaj tutaj, a ja skoczę do "Billi"po trzy kilo cukru i fajki. Ok - a po co ci cukier ? Co - u was nie ma już cukru ? A no nie ma Hano. Został się tylko ocet i sól. Po pół godzinie przydeptałem na rynek czeskiego Cieszyna z trzema torbami cukru w kostkach i paczką Marlboro w kieszeni. No to idziemy - odrzekła - zaprowadzę cię do interesującej piwnicy. Ciekawe, czy u was takie są ? Chwyciła mnie za rękę, co było powodem, że oblałem się rumieńcem koloru ceglastego, jak w piosence Ryśka i wyszliśmy z rynku czeskiego Cieszyna...
Subskrybuj:
Posty (Atom)