środa, 13 czerwca 2012

O mój Śląsku, umierasz mi...

Szyb i budynki zlikwidowanej Kopalni Katowice
Po ponad 100 latach działalności po kopalni Andaluzja w Piekarach Śląskich pozostały tylko wspomnienia. Dziś ostatni szyb kopalni został zrównany z ziemią. Początki kopalni Andaluzja sięgają 1903 r. Wtedy połączono cztery pola górnicze: Andalusien, Rest Phoenix, Rest Opuurg, Kronprinzess, które znajdowały się w Brzozowicach-Kamieniu. Ich właścicielem był książę Guido Henckel von Donnersmarck. Wyburzono już 115 budynków Likwidacja kopalni będącej oddziałem KWK "Piekary" rozpoczęła się w 2006 r. Wyburzono 115 budynków, wysadzony został także jeden z symboli kopalni - szyb Reymont. Z górniczego zakładu został już tylko szyb Żeromski, który w poniedziałek także przestał istnieć. Równo o godz. 12 rozległ się huk wybuchających ładunków, a cała konstrukcja runęła na ziemię, wzniecając kłęby dymu i pyłu. Zaraz potem na plac rozbiórki wkroczyli robotnicy i gapie z aparatami. - Niedaleko już stoją złomiarze, czekają, aż będą mogli wyciągnąć trochę gruzu - powiedział nam jeden z ochroniarzy.

...o mój Śląsku umierasz mi w dzień i noc...)Żołnierze św.BARBARYPrzywileje górnicze
Jak tatuśko zaczął pracować na grubie, czyli kopalni, to województwem katowickim zaczął rządzić Gierek. Na sekretarza węglowego wymyślił niejakiego Grudnia.Ten Grudzień, to chyba też z Francji przybył. Zaczęły się jaja i prawdziwe myślenie nad tym, jakby towarzyszy ryli, czyli górników zmusić do ciągłej pracy w górnictwie z jednym świętem w roku - Barbórką - Początki były bardzo trudne, bo Śląsk nawet z przybyszami z Polski bardzo religijny był i do kościoła chodził. A po mszy św. obiad śląski spożywał. Najpierw wpadli na świetny pomysł. Jeśli dzień wypłaty przypadał w niedzielę to będzie wypłata w niedzielę. No i tak było. Chcecie ryle żyć, to wam damy geltag, czyli wypłatę, jak przyjdziecie do roboty w niedzielę. No i zaczęło się - praca, spanie i jebanie na grubie - czyli obóz koncentracyjny PRL Rylom, czyli górnikom, to po ciężko przepracowanej szychcie śnią się tylko takie dupcie...
...Zajebista, no nie...I w dodatku bez majtek, dlatego wprowadziłem kratkę między kolanka...
P.S. Towarzysz Edward Gierek zaczął pracować już w wieku 12 lat, początkowo na roli, potem w kopalni soli potasowej. W wieku 17 lat wstąpił do związków zawodowych i polskiej sekcji Francuskiej Partii Komunistycznej. Wysiedlony karnie do Polski w 1934, odbył w kraju służbę wojskową i po zmianie stanu cywilnego w tym samym roku wyemigrował do Belgii, gdzie ponownie działał w partii komunistycznej. Pracował tam w kopalni węgla kamiennego w Limbourgu. W Belgii nauczył się płynnie mówić po francusku i w mniejszym stopniu flamandzku, co później wykorzystywał, jako I sekretarz i przywódca kraju, do osobistych kontaktów z zachodnimi przywódcami. W czasach okupacji niemieckiej działał w belgijskim ruchu oporu, w tzw. Witte Brigade. W tamtych czasach nabawił się również podobno pylicy płuc (co później było w Polsce wielokrotnie wykorzystywane propagandowo).21 grudnia I sekretarzem PZPR został Edward Gierek. Z gratulacjami pospieszyli najwyżsi rangą przedstawiciele partii komunistycznej w Rosji-Leonid Breżniew, w Czechach-Gustav Husak i w Niemczech-Walter Ulbricht. Dziennik Bałtycki 22 grudnia 1970 roku publikuje nadesłane do Polski listy gratulacyjne.Jak czerwony sierp Gierek został królem PRL, to młota Grudnia mianował na księcia "Górnego Śląska".Młot Grudzień, chociaż na niczym się nie znał, to jako I sekretarz KW w Katowicach trząsł jak prawdziwy książę swoim wydziałem KW, kopalniami,hutami,a nawet przedszkolami Górnego Śląska. Prawdziwe wykopki z młotem miały również rodzice dzieci najmłodszych roczników żłobków, przedszkoli i szkół podstawowych, które wysyłały swoje dzieci na chrzest,komunię świętą i bierzmowanie w zadupia naszej krainy. Komunię Świętą dzieciaki przyjmowały z reguły po za domem i swoją parafią w obawie przed donosicielstwem do młota i jego młotków...Komunie trzeba trzeba było przenosić do zapadłych wioch kieleckiego lub białostockiego, aby młotki młota tak zaszczytnych rodzinnych uroczystości nie wywęszyli. Tatuncio opowiadał mi,że ja chrzczony byłem na ziemiach zachodnich w lubuskim to na chrzest wieźli mnie pociągiem całą noc i pół dnia. A to i tak ta impreza tańsza była niż w naszych ukochanych Tychach, bo tam proboszcz nie miał ustalonej stawki za komunię, tylko na tacę żądał, co łaska. Komunia była więc za friko, ale stosunkowo drogi dojazd na miejsce imprezy rekompensował miejscowy kumpel tatuńcia - gorzelany. Na imprezie było darmowego spirytusu do zajebania i trochę z pobliskiej gorzelni. Dziś już na komuniach się nie pije, ewentualnie w miastach na jednego kielicha schodzi się do piwnicy, ale dawniej to taka impreza była huczniejsza od wesela i spijało się hektolitry PGR - owskiego spirytusu. A wszystko to przez miejscowego gorzelanego, kumpla mojego tatuńcia, który załatwił na lewo 10 litrów spirytusu. Było z tego 16 butelek prawdziwej żytniej wódki. Dzisiaj takiej już nie ma, jak mawia tatuńcio no i 5 butelek ajerkoniaku dla kobiet. Dzisiaj to nazywają Advocat, czyli Jajokoniak, ale to był 50-cio procentowy. Dzisiaj takiego też już nie ma. Pewnie kobiety z tamtych lat miały twarde głowy na taki trunek...cdn... 53 lata temu na dolnych pokładach kopalni Barbara-Wyzwolenie w Chorzowie rozegrał się dramat, który kosztował życie prawie setki górników. A władze - zamiast pomocy - wysłały do rodzin górniczych oficerów Urzędu Bezpieczeństwa. Popołudniowa niedzielna szychta 21 marca 1954 roku. Dwieście metrów pod ziemię zjeżdża czterystu górników. Sporą część zatrudnionych w chorzowskiej kopalni stanowią więźniowie, jeńcy wojenni i żołnierze Batalionów Pracy. Około godziny 19 na skrzyżowaniu chodników wybucha pożar. Dopiero po kilkunastu minutach zauważa go więzień pracujący kilkadziesiąt metrów dalej. Próby gaszenia nie dają rezultatów. Mężczyzna powiadamia sztygara. Kilkudziesięciu ludzi w pokładzie 418 jest w niebezpieczeństwie. Po paru minutach górnicy rozpoczynają ewakuację. Ich droga ucieczki jest już pełna dymu i trujących gazów. Pali się cały przenośnik w pochylni transportowej. Temperatura rośnie do kilkuset stopni. Wentylatory okazują się zbyt słabe. Gorące gazy zmieniają kierunek przepływu powietrza w chodnikach wentylacyjnych. Kolejne korytarze wypełniają się trującym dymem. Docierają do głównego korytarza kopalni. W pierwszej grupie ginie trzech ludzi. Dym szybko wypełnia prawie wszystkie korytarze i wyrobiska. Zabija kolejnych górników. Po kilku godzinach zagraża wszystkim, którzy są jeszcze pod ziemią. Górnicy z pokładu 510 giną podczas panicznej ucieczki. W stronę szybu biegną korytarzem, w którym powinno być świeże powietrze. Gryzący dym nie daje im szans...Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem. Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem.Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem. A na powierzchni trwa inna akcja. Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa zaczynają szukać winnych. Przesłuchują tych, którym udaje się uratować. W poszukiwaniu sabotażysty Tuż po wojnie w Urzędzie Bezpieczeństwa utworzono referaty ochrony przemysłu. Ich funkcjonariusze badali każdy wypadek. Cel był zawsze ten sam. Znaleźć winnych dywersji lub sabotażu. Tym razem musiało być podobnie.Do śledztwa włączono kilkudziesięciu ubeków. Niektórzy w przebraniu udawali ratowników. Siadali wśród ludzi odpoczywających po akcji. Słuchali rozmów w punkcie wydawania posiłków. Wszystko, co wydało się podejrzane, wymagało sprawdzenia. Takie działania często paraliżowały akcję. Ci, którzy tego dnia nie przyszli do pracy, byli szczególnie podejrzani. Niezależne śledztwa prowadziły referaty ze Stalinogrodu (taką nazwę nosiły Katowice w latach 1953-1956), Gdańska i Krakowa. Ubecy nie wierzyli sami sobie.Górników przesłuchiwano po kilka razy. Godzinami czekali na korytarzu gmachu UB. W końcu odsyłano ich do domu, żegnając słowami: "Niech sobie jeszcze jeden dzień pożyje". Dochodzenie prowadzone na ogromną skalę nie dawało rezultatów. Po dzień dzisiejszy nie wiadomo ilu ich zginęło !!!Rozpaczliwie potrzebowano winnego. W końcu ktoś doniósł, że ogień podłożył Emanuel Drużba, główny mechanik. Świetnie nadawał się na sabotażystę, bo był bezpartyjny i miał syna w seminarium. Gdy dowiedział się o pożarze, przybiegł do kopalni wprost z kościoła. W środę, po trzech dniach nieprzerwanej akcji ratowniczej, Emanuel Drużba wrócił do domu. Ubecy już na niego czekali. Przez kolejne cztery dni i noce rewidowali mieszkanie. Przeglądali książki, zrywali podłogę. Zniknęli bez słowa. Sprawę szybko skierowano do sądu. Jako dowody winy przedstawiono broszury faszystowskie oraz spłonki materiałów wybuchowych. Rzekomo znaleziono je podczas rewizji. Obrony podjął się mecenas Stanisław Kwieciński. Chodził do UB i prokuratury z podniesioną głową. Żądał ekspertyz. Pomogła opinia profesora Bednarskiego, biegłego z Akademii Górniczo-Hutniczej. Dzięki niej Emanuela Drużbę już w lipcu oczyszczono z zarzutów. Z więzienia na Mikołowskiej zwolniono go dopiero w listopadzie. Do tego momentu nikt nie wiedział, gdzie był przetrzymywany. Nigdy nie wrócił do pracy w Barbarze. Zatrudnił się w kopalni Rozbark. Przez wiele lat czuł na plecach oddech funkcjonariuszy UB. Nawet jego czternastoletnia córka miała obstawę w drodze do szkoły. Zawsze towarzyszyło jej dwóch mężczyzn w płaszczach. Z czasem zaczęła nawet mówić im dzień dobry... Dwudziestego trzeciego marca, dwa dni po pożarze, dostałem nakaz zameldowania się w Barbarze - opowiada Józef Matuszek. Rok wcześniej jako młody inżynier wentylacji właśnie w Chorzowie odbywał praktykę. - Doskonale znałem tę kopalnię. Pisałem pracę dyplomową o jej układzie wentylacyjnym. Były tam niestabilne prądy powietrza, słabe wentylatory. Czasem było tak mało tlenu, że gasły lampki karbidowe oświetlające przodek. Po wojnie było tak prawie we wszystkich kopalniach - opowiada. Matuszek zapamiętał wizytę prokuratorów. Przyjechali, gdy dogaszano pożar. Musieli wejść do niebezpiecznej strefy i znaleźć ślady podpalenia. Szczególnie interesował ich ogromny transformator. Za jego działanie był odpowiedzialny Emanuel Drużba. Podejrzewano, że pożar powstał właśnie w tym miejscu. - Bezpośrednią przyczyną była lampa karbidowa powieszona na obudowie chodnika. Słyszałem, jak rozmawiali o tym prokuratorzy - wspomina po latach Matuszek. - Wtedy w kopalniach panowały bardzo prymitywne warunki pracy. Dzisiaj trudno to sobie nawet wyobrazić...cdn...

niedziela, 10 czerwca 2012

Książki, to także świat...


Książki to także świat, i to świat, który człowiek sobie wybiera, a nie na który przychodzi.: Kiedy świat się zatrzymał.
63 dni w Watykanie z Piotrem Kraśko - Piotr Kraśko
Dom na Zanzibarze
http://www.eioba.pl/a/2qos/dom-na-zanzibarze
Tajemnica Chartres
http://www.eioba.pl/a/2j2f/tajemnica-chartres
Books
Polecam giełdę tekstów textmarket
Książki Stephenie Meyer

Cieszyn i przejście graniczne na Olzie


Polandia za czasów Komuny
Most na Olzie w Cieszynie był podobno mostem przyjaźni polsko -czechosłowackiej, ale czy tak rzeczywiście było, to nie powiedziałbym. Most Przyjaźni, najkorzystniejszy był dla celników czeskich i polskich, którzy wydzierali z toreb przechodzących co się tylko dało.Pływali w morzu wódki,piwa i papierosów. Był więc raczej mostem pospolitego handlu pomiędzy narodem czeskim i polskim, a celna służba obu narodów opływała w ten towar za zupełną darmochę. Przynajmniej raz w tygodniu tatuncio organizował tam wyjazd za wódką, piwem, mięsem i innymi produktami takimi jak np.cukier. No cukier,bo w Polsce przez pewien okres czasu na półkach sklepowych pozostał tylko ocet, nic więcej, a u nich cukier był. Jeśli nie przejeżdżaliśmy mostu samochodem, a przejeżdżaliśmy tylko w przypadkach szczególnych, to ja stawałem się mrówką. Mrówka, to taki petent, który przechodzi przez granicę tam i z powrotem z określoną ilością towaru w celach handlowych. Moje pierwsze mrówkowanie rozpoczęło się kiedy byłem jeszcze nieletnim osobnikiem. Brakowało mi 8 dni do osiemnastego roku życia. Jako nieletni mrówka przenosiłem więc przez most Przyjaźni do sąsiadów kwiatki i to żywe, a w drodze powrotnej do Polski cukier. Na pierwsze przejście dostałem trzy kwiatki od starego - poincesje, czyli gwiazdy betlejemskie, bardzo chodliwe po stronie czeskiej.Takie kwiatuszki, jak na załączonym zdjęciu obok, przenosiłem wtedy przez Most Przyjaźni na Olzie w Cieszynie Kiedy baby przestały szlochać nad swoim pieskim losem, jaki spotkał ich po odprawie celnej na moście Przyjaźni w Cieszynie ruszyłem z kwiatkiem przez granicę po raz drugi.Dwa kwiatuszki, czyli poincesje albo gwiazdy betlejemskie, jak nazywały baby straciłem po drodze. Jedną zabrali polscy celnicy, a drugą czesi. To był dla nas znak, żeby chudzić przez most z jednym kwiatkiem. Przebitka była zajebista. Za jeden kwiatek dostawałem 120 koron, a kupowany w hurcie na śląskiej giełdzie w Tychach za jedyne 5 złotych. Nic tylko chodzić z kwiatkami - tam i z powrotem -. Po pierwszym przejściu przez most z kwiatkiem, poszedłem na rynek czeskiego Cieszyna i sprzedałem go przekupie na straganie. Dostałem 100 koron i swoje kroki skierowałem do marketu "Billa", tam było najtaniej. Czesi mieli już market, a u nas nie było nic. Markety przyszły do Polski po wyzwoleniu kraju spod okupacji sowieckiej. "Billa" oprócz produktów żywnościowych miała na stoiskach w bród napojów alkoholowych z całego świata począwszy od piwa, a skończywszy na koniakach, a w Polsce wódka była z przydziału na kartki i tatuncio gadał, że z prochów robiona i nie można jej było konsumować, bo nie przechodziła przez gardło. Kupiłem trzy kilo cukru i paczkę Marlboro i poszedłem na most. Po drodze w parku przysiadłem na ławeczce, rozpakowałem paczkę papierosów, wyciągnąłem fajkę i zapaliłem mocno się zaciągając. Była to najprzyjemniejsza chwila tego dnia w moim życiu. Przypomniałem sobie słowa Napoleona Bonaparte, które przekazane zostały mnie przez tatuncia. Cesarz bardzo często powtarzał, nawet w wykwintnym towarzystwie, że najmilsze chwile zdarzają się bardzo rzadko, ale bywają. W łóżku i toalecie. Np. u nas, czyli ssaków, najprzyjemniejszą chwilą życia w każdym dniu naszego człowieczeństwa jest chwila oddania stolca. Cesarz pewnie gdzieś to wyczytał, ale trzeba przyznać, że to powiedzonko jest dla nas rasy ludzkiej bardzo adekwatne i zbawienne. Wyobrażacie sobie człowieka, który nie może oddać w rów albo deskę sedesową swojego przetrawionego materiału żywnościowego ? Bo ja nie...Podobnie jest zresztą z moczem...Staruchy gadają, że w tzw. sytuacjach ekstremalnych niezależnie czy jesteś damą, czy osobnikiem męskim to murowane, że robisz w pory lub majtki z obu odbytów. Całe szczęście, że ja tego jeszcze nie przeżywałem...Po wypaleniu pierwszego papierosa, wyciągnąłem następnego. Teraz nie będę już myślał o przyziemnych sprawach. Przyszedł czas aby w myślach podekscytować się straganiarą której sprzedałem kwiatek. Na pierwszy rzut oka wygląda na zdrową laskę. Taka typowa Helena Vondrackova. Ale to wtedy po drugiej stronie granicy były czasy Helenki i Karela Gotta...O takie... Wszystkie słupy, witryny sklepowe, dworzec, a nawet szalet publiczny obwieszone były ich plakatami. Czeskie dziewczyny były w mniejszym lub większym stopniu przerobione na nebeske laski podobne do Helenki.Straganiara również. Jak pójdę przez most do niej z drugim kwiatkiem, to muszę ją szczegółowo zlustrować. Wygląda na to , że wszystko ma na swoim miejscu...Rzuciłem kipem w trawnik i poszedłem na most. Do mostu, czyli strażnicy czeskiej czekała mnie jednak długa kolejka około 400 metrów i kończyła się w głębi ulicy Przyjaźni. A do samego mostu było jeszcze z 350 ! Tatuncio będzie na pewno zły, że mi to tak niemrawo idzie, ale cóż zrobić. Zbliżają się święta i na moście wzmożony ruch. Przede mną stało w kolejce dwóch nawianych facetów i mamrotało pijackim językiem w kółko - zabiorą - nie zabiorą. Pomyślałem sobie, że chyba 3 kilogramów cukru, to mi nie skonfiskują. Za mną stały dwie kobiety. Wyglądało na to, że to matka i córka. Ta starsza upychała za brzuch młodszej dość duże plastry mięsa. Było tego chyba z kilo zdrowego szynkowego ochłapu. Za chwilę wyciągnęła boczek, bo wyraźnie zapachniało wędzonką i wsadziła jej do majtek. Majtki w dolnej części nogawek pewnie posiadały gumki albo obszyte były tasiemką, żeby przemycany towar nie spadł jej na ziemię. No i chyba wygolona była, bo jak konsumować boczek z włochami i to jeszcze łonowymi ? Zapach wędzonego boczku ostrzył tak nozdrza, że wyciągnąłem z plecaka torbę cukru i zacząłem jeśc go garściami. Całe szczęście, że kolejka przesuwała się dość szybko, bo pewnie w drodze do mostu nie doniósłbym żadnego opakowania. Ciekawe co będzie z tymi za mną, jak na granicy będzie stał Hlavka ze swoim psem. Toż zeżre je żywcem...Na szczęście kapitana i psa kiedy staliśmy w kolejce już przy strażnicy, nie było...Kiedy weszliśmy do pomieszczenia, Ci co przede mną dostali od celnika nakaz opróżnienia kieszeni i wszystkich toreb...Z kieszeni zaczęli wyjmować jakieś dziwne papierowe kółeczka. Było tego z 200 sztuk. Celnik wziął jedno kółeczko do rąk, poprzekręcał w palcach, aby sprawdzić co to jest krzyknął i to po polsku do nich, że aż poderwali pijackie łby...A na cóż wam czeskie komdomy w Polsce ? Ten mniejszy mniej pijany wybełkotał...Panie kapitanie - u nas zaczyna już brakować...Celnik zwinął wszystkie kółeczka do szuflady biurka, co oznaczało, że jest to towar skonfiskowany. Z sześciu butelek markowej czeskiej vodki Beherovka jaka postawili na ladzie, dwie odłożył do pancernej szafy i mruknął - możecie iść...Teraz przyszła kolej na mnie...Pokazałem paszport dla nieletnich i plecak z cukrem...mruknął - jak będziecie tak dalej nosić ten cukier, to czeski Cieszyn nie będzie miał za chwile czym herbaty, albo kawy słodzić. A co mnie to - pomyślałem...Korony masz - spytał ? No mam od babci 50 koron - a jak babcia się nazywa - Helena Novak - mruknął, szkoda, że nie Vondrackova - głupio sie uśmiechnąłem - machnął ręką , co było wskazówką dla mnie, że mogę iść...Poczułem ponownie ostry zapach wędzonego boczku jakim nasiąknęła strażnica Celna Straży Granicznej Czechosłowacji na moście Przyjaźni w Cieszynie i pomyślałem o paniach za mną, które podchodziły do Celnika...oj będzie się działo...Przeszedłem mostem Olzę i na polskim posterunku celnym pokazałem tylko paszport i byłem już w domu, czyli polskim Cieszynie.Pod Zamkowym Wzgórzem, tam gdzie opodal stoi baszta, stała starsza siostrzyczka z przygotowanym pojedynczym kwiatuszkiem na eksport do Czechosłowacji. Poczekamy chwilę - mówię do niej, aż wyjdą moje sąsiadki z kolejki.Czekamy 15 minut, pół godziny. Nagle wyskoczyły ze Strażnicy takie rozczochrane i zapłakane, że siostrzyczka z wrażenia dała dyla na miasto. Podszedłem do nich i pytam co się stało? Młodsza ryknęła mi prosto w ryj - zabrali wszystko - Ale jak ? No jak, celnik ? Oddał nas w ręce celniczki, a ta zabrała za parawan i kazała się rozbierać....młoda w płacz...rozebrała nas i skonfiskowała małpa cały towar...szynka i boczek, to mały pikuś...Tylko jak się ubraliśmy, celnik kazał nam podejśc do siebie i na ostatniej stronie paszportów pierdolnął pieczątkę z zakazem przekraczania granicy do Czechosłowacji... Tym razem obydwa posterunki celne przeszedłem gładko i bez przeszkód. Polska celniczka spytała mnie tylko, dla kogo niosę taką śliczną białą gwiazdę tzn tego kwiatka. Odpowiedziałem, że dla dziewczyny. Głupkowato się uśmiechnęła, co nie pierwszy raz dostrzegłem u celniczek. Widocznie po takiej niebotycznej ilości zabranej wódki i papierosów od mrówek i po spożyciu tego towaru, są na granicy wytrzymałości psychicznej. Ale balony zdrowe miała. Szczęśliwy ten co przynajmniej raz na jej cycach poleżał, albo się przespał. Będąc w połowie trasy na moście wiodącym przez Olzę w kierunku Czechosłowacji zacząłem podrygiwać i nucić powyżej zamieszczoną piosenkę Rysia. Swoje myśli skierowałem na czeską straganiarkę, którą niebawem zobaczę... Czerwony jak cegła, zdziczały jak pies...Muszę ją mieć...muszę ją mieć...Nie wiem jak...ale muszę...Ach - zapomniałem powiedzieć wam ,że jak opuszczałem most i strażnicę po czeskiej stronie, to celniczka też mnie spytała - dla kogo niosę taki piękny kwiatuszek? Odpowiedziałem - dla babci...A ona na to - jak babcia się nazywa? Helena Novakowa - odpowiedziałem. Ta też już była przymulona mrówkowym alkoholem. W odróżnieniu od polskiej celniczki, czeszka była chuda jak szczapa i przypominała swoim wyglądem Vondraczkową. Kiedy dochodziłem do rynku czeskiego Cieszyna serce zaczęło mi pikać w rytmie 120/60 a twarz okryła się ceglaną czerwienią i kiedy doszedłem do straganu stojącego na przeciwko cieszyńskiego czeskiego ratusza, ona parsknęła ze śmiechu, jak Rumcajsa, też chyba Hanka i ryczy do mnie na cały głos, że wyglądam, jak prawdziwa polska flaga narodowa. Skojarzyłem zaraz, że facjatę mam jak czerwony polski burak i kwiatuszka białego jak śmierć!Postawiłem drżącymi rękoma białą poincesje na straganowej ladzie i w czasie kiedy wyciągała pieniądze ze straganowej szuflady zacząłem się jej dokładnie przyglądać. Mówię wam na słowo honoru, że piękniejsza jest od tej aktorki, którą Kennedy posuwał i co samobója na sobie zrobiła, albo ją otruli...no ten Prezydent USA...jak Bozie kocham...Hana przeglądająca się w lustrze... ...Miała piękne wyraziste niebieskie oczęta (Blue Eyes - o których śpiewa piosenkę Elvis Presley) i tyle przyuważyłem, bo wręczyła mi w międzyczasie upragnione 100 koron. Stop - mówię do niej. Za taką piękną poincesje muszę dostać 120...dobra 20 dostaniesz i postawie ci kawę, jak przyniesiesz jeszcze dwa...Pomyślałem sobie, że dla takiej to przyniósłbym i sto...Dwadzieścia koron to raptem dwie paczki papierosów.Zabrałem kasę i poszedłem do "Billa" po cukier. Zakupiłem 3 kilo cukru i paczkę Malboro - resztę koron schowałem do buta i poszedłem na most Przyjaźni, aby przejść do polskiego Cieszyna. Most i obie strażnice celne przeszedłem bez żadnych przeszkód, a na wejściu po stronie polskiej stał już mój tatuncio z następną poincesją. Wyciągnąłem ze skarpetki korony i dostał do łapy, zabrałem różowego kwiatuszka i pobiegłem w kierunku mostu Przyjaźni. Znów się naciąłem na cycatą, zamuloną celniczkę, która pewnie mi go zabierze. No, ale spytała ponownie, dla kogo ją niosę - odpowiedziałem - dla dziewczyny... a jak się dziewczyna nazywa...kurwa zakneblowało mi jęzor... ale wykrztusiłem - Hana Novakowa - a to pewnie babci wnuczka ? - No tak, mówię. Pizda głupia kojarzy nieźle, ale tym razem nie trafiła. Czeszka - chuda szkapa chciała mi kwiatka zabrać, ale spasowała,kiedy powiedziałem jej, że dla dziewczyny na urodziny niosę. Z kwiatuszkiem w ręku i z piosenką na ustach...muszę ją mieć,muszę ją mieć... swoje kroki skierowałem na rynek czeskiego Cieszyna.Z daleka na wejściu do rynku wyglądało, że czeka na mnie. Ciekawe, ile koron na moich kwiatkach zarabia ? Podszedłem do straganu i mówię...patrz jaką śliczną przyniosłem...różowa, jak rose, a wasza szkapa chciała mnie ją odebrać. Jaka szkapa ? No ta wasza celniczka. A wiesz ty, że ta wysoka blondynka na granicy to jest moja kuzynka... jasny chuj wodę mąci...ale wpada...oblałem się rumieńcem czerwonym jak cegła...Wyciągnęła ze straganowej szuflady 100 koron - a ja na to - to mało...dobra, dostaniesz coś jeszcze, jak przyniesiesz białego kwiatka...Ominąłem "Bille", pierdole cały cukier i poszedłem na most bez towaru. Przed strażnicą czechosłowackich służb celnych wsadziłem do lewego buta 100 koron i znów na przejściu celnym nadziałem się na chuda szkapę. Spojrzała i spytała. Masz jeszcze te kwiatki - biały chciałabym - to już jest coś... haczyk połknęła...Jedna jednego mnie już połknęła - a Ty ? Ja ci zapłacę. Jak tak to ok ! Ale białe, to są unikaty i drogie są. A ile ? 200 koron ! - wykrzyknąłem - muszę przecież odbić kasę za stracone przy pierwszym rannym przejściu kwiatki, które zostały wydarte za friko przez celników Straży Granicznej na moście Przyjaźni w Cieszynie ! Szczapa, jak bliżej się przypatrzyłem, nie jest wcale taka zła. Wprawdzie cycków nie miała takich pięknych jak ta po polskiej stronie, ale była bardziej urocza w swojej sylwetce. Taka typowa czeska Vondraczkova. Chuda, ale wysoka o cycuniach, jak cytrynki, czy mandarynki. Dobro dostaniesz 180. A ja na to do niej, że musi tej z Polski powiedzieć, żeby przepuściła dwa kwiatki, bo drugi jest dla Hany. Ok - załatwię ci odpowiedziała. Przeszedłem więc most Przyjaźni i strażnice polską na Olzie, bez przeszkód. Pod wzgórzem zamkowym polskiego Cieszyna stała już młodsza siostrzyczka, ale z jednym kwiatkiem i to czerwonym. Poszedłem więc do samochodu po dwa białe. Spróbuje teraz przenieść tak jak rano 3 sztuki. Mam przecież teraz chody u czeskiej celniczki, która w dodatku jest krewną Hany. Zajebie czeski Cieszyn polskimi kwiatkami do Świąt Bożego Narodzenia na amen:) Poszedłem znów na Most Przyjaźni. Cycata na polskiej strażnicy kiwnęła do mnie palcem, więc podszedłem do niej, a ona szeptem wydukała - sprzedasz mi jednego kwiatka ? Sprzedam, ale różowego, bo białe mają już nabywców...dobrze - ok...Ile chcesz ? Jak dla tak pięknej pani, to tylko dwadzieścia złotych polskich. Dobrze, postaw go na parapecie, a jak będziesz wracał, dostaniesz kasę. Na strażnicy czeskiej wręczyłem białego kwiatka Chudej Szczapie i kasę wypłaciła z miejsca...Jednym słowem -porządna kobita celnik ! Po zejściu z mostu swoje kroki skierowałem na skróty w stronę rynku czeskiego Cieszyna podśpiewując...Nie wiem, jak to mam zrobić, by mężczyzną się stać...no jak myślicie ? Kawę postawi i co dalej ? Może buzi da? Wchodzę na rynek, a przed straganem stoi amant...Hana przedstawiła mnie swojemu znajomemu. Jego imię to Jura , a dla mnie został jeżykiem :)Wręczyłem jej białą gwiazdkę betlejemską, a ona intuicyjnie wraziła prawą rękę do szuflady stanowiącej kasę straganu i rytualnie wyciągnęła z niej 100 koron. A ja na to, a gdzie jeszcze 20 koron ? A ona na to,że na kawę odłożone... Za pół godziny zamykam budę i idziemy...ok - odpowiedziałem. Jura się pożegnał, widocznie powiedziała mu, że idzie ze mną do kawiarni. A ja na to, momencik, poczekaj tutaj, a ja skoczę do "Billi"po trzy kilo cukru i fajki. Ok - a po co ci cukier ? Co - u was nie ma już cukru ? A no nie ma Hano. Został się tylko ocet i sól. Po pół godzinie przydeptałem na rynek czeskiego Cieszyna z trzema torbami cukru w kostkach i paczką Marlboro w kieszeni. No to idziemy - odrzekła - zaprowadzę cię do interesującej piwnicy. Ciekawe, czy u was takie są ? Chwyciła mnie za rękę, co było powodem, że oblałem się rumieńcem koloru ceglastego, jak w piosence Ryśka i wyszliśmy z rynku czeskiego Cieszyna...