...o mój Śląsku umierasz mi w dzień i noc...)Żołnierze św.BARBARYPrzywileje górnicze
Jak tatuśko zaczął pracować na grubie, czyli kopalni, to województwem katowickim zaczął rządzić Gierek. Na sekretarza węglowego wymyślił niejakiego Grudnia.Ten Grudzień, to chyba też z Francji przybył. Zaczęły się jaja i prawdziwe myślenie nad tym, jakby towarzyszy ryli, czyli górników zmusić do ciągłej pracy w górnictwie z jednym świętem w roku - Barbórką - Początki były bardzo trudne, bo Śląsk nawet z przybyszami z Polski bardzo religijny był i do kościoła chodził. A po mszy św. obiad śląski spożywał. Najpierw wpadli na świetny pomysł. Jeśli dzień wypłaty przypadał w niedzielę to będzie wypłata w niedzielę. No i tak było. Chcecie ryle żyć, to wam damy geltag, czyli wypłatę, jak przyjdziecie do roboty w niedzielę. No i zaczęło się - praca, spanie i jebanie na grubie - czyli obóz koncentracyjny PRL Rylom, czyli górnikom, to po ciężko przepracowanej szychcie śnią się tylko takie dupcie...
...Zajebista, no nie...I w dodatku bez majtek, dlatego wprowadziłem kratkę między kolanka...
P.S. Towarzysz Edward Gierek zaczął pracować już w wieku 12 lat, początkowo na roli, potem w kopalni soli potasowej. W wieku 17 lat wstąpił do związków zawodowych i polskiej sekcji Francuskiej Partii Komunistycznej. Wysiedlony karnie do Polski w 1934, odbył w kraju służbę wojskową i po zmianie stanu cywilnego w tym samym roku wyemigrował do Belgii, gdzie ponownie działał w partii komunistycznej. Pracował tam w kopalni węgla kamiennego w Limbourgu. W Belgii nauczył się płynnie mówić po francusku i w mniejszym stopniu flamandzku, co później wykorzystywał, jako I sekretarz i przywódca kraju, do osobistych kontaktów z zachodnimi przywódcami. W czasach okupacji niemieckiej działał w belgijskim ruchu oporu, w tzw. Witte Brigade. W tamtych czasach nabawił się również podobno pylicy płuc (co później było w Polsce wielokrotnie wykorzystywane propagandowo).21 grudnia I sekretarzem PZPR został Edward Gierek. Z gratulacjami pospieszyli najwyżsi rangą przedstawiciele partii komunistycznej w Rosji-Leonid Breżniew, w Czechach-Gustav Husak i w Niemczech-Walter Ulbricht. Dziennik Bałtycki 22 grudnia 1970 roku publikuje nadesłane do Polski listy gratulacyjne.Jak czerwony sierp Gierek został królem PRL, to młota Grudnia mianował na księcia "Górnego Śląska".Młot Grudzień, chociaż na niczym się nie znał, to jako I sekretarz KW w Katowicach trząsł jak prawdziwy książę swoim wydziałem KW, kopalniami,hutami,a nawet przedszkolami Górnego Śląska. Prawdziwe wykopki z młotem miały również rodzice dzieci najmłodszych roczników żłobków, przedszkoli i szkół podstawowych, które wysyłały swoje dzieci na chrzest,komunię świętą i bierzmowanie w zadupia naszej krainy. Komunię Świętą dzieciaki przyjmowały z reguły po za domem i swoją parafią w obawie przed donosicielstwem do młota i jego młotków...Komunie trzeba trzeba było przenosić do zapadłych wioch kieleckiego lub białostockiego, aby młotki młota tak zaszczytnych rodzinnych uroczystości nie wywęszyli. Tatuncio opowiadał mi,że ja chrzczony byłem na ziemiach zachodnich w lubuskim to na chrzest wieźli mnie pociągiem całą noc i pół dnia. A to i tak ta impreza tańsza była niż w naszych ukochanych Tychach, bo tam proboszcz nie miał ustalonej stawki za komunię, tylko na tacę żądał, co łaska. Komunia była więc za friko, ale stosunkowo drogi dojazd na miejsce imprezy rekompensował miejscowy kumpel tatuńcia - gorzelany. Na imprezie było darmowego spirytusu do zajebania i trochę z pobliskiej gorzelni. Dziś już na komuniach się nie pije, ewentualnie w miastach na jednego kielicha schodzi się do piwnicy, ale dawniej to taka impreza była huczniejsza od wesela i spijało się hektolitry PGR - owskiego spirytusu. A wszystko to przez miejscowego gorzelanego, kumpla mojego tatuńcia, który załatwił na lewo 10 litrów spirytusu. Było z tego 16 butelek prawdziwej żytniej wódki. Dzisiaj takiej już nie ma, jak mawia tatuńcio no i 5 butelek ajerkoniaku dla kobiet. Dzisiaj to nazywają Advocat, czyli Jajokoniak, ale to był 50-cio procentowy. Dzisiaj takiego też już nie ma. Pewnie kobiety z tamtych lat miały twarde głowy na taki trunek...cdn... 53 lata temu na dolnych pokładach kopalni Barbara-Wyzwolenie w Chorzowie rozegrał się dramat, który kosztował życie prawie setki górników. A władze - zamiast pomocy - wysłały do rodzin górniczych oficerów Urzędu Bezpieczeństwa. Popołudniowa niedzielna szychta 21 marca 1954 roku. Dwieście metrów pod ziemię zjeżdża czterystu górników. Sporą część zatrudnionych w chorzowskiej kopalni stanowią więźniowie, jeńcy wojenni i żołnierze Batalionów Pracy. Około godziny 19 na skrzyżowaniu chodników wybucha pożar. Dopiero po kilkunastu minutach zauważa go więzień pracujący kilkadziesiąt metrów dalej. Próby gaszenia nie dają rezultatów. Mężczyzna powiadamia sztygara. Kilkudziesięciu ludzi w pokładzie 418 jest w niebezpieczeństwie. Po paru minutach górnicy rozpoczynają ewakuację. Ich droga ucieczki jest już pełna dymu i trujących gazów. Pali się cały przenośnik w pochylni transportowej. Temperatura rośnie do kilkuset stopni. Wentylatory okazują się zbyt słabe. Gorące gazy zmieniają kierunek przepływu powietrza w chodnikach wentylacyjnych. Kolejne korytarze wypełniają się trującym dymem. Docierają do głównego korytarza kopalni. W pierwszej grupie ginie trzech ludzi. Dym szybko wypełnia prawie wszystkie korytarze i wyrobiska. Zabija kolejnych górników. Po kilku godzinach zagraża wszystkim, którzy są jeszcze pod ziemią. Górnicy z pokładu 510 giną podczas panicznej ucieczki. W stronę szybu biegną korytarzem, w którym powinno być świeże powietrze. Gryzący dym nie daje im szans...Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem. Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem.Ośmiu ludzi z oddziału IV wychodzi z przodka po narzędzia. Pracują półtora kilometra od centrum pożaru. Nie wiedzą o niebezpieczeństwie, bo nikt ich nie ostrzegł. W głównym przekopie zaskakuje ich tlenek węgla. Aby zabić człowieka, wystarczy, że w powietrzu znajduje się 0,1 proc. Jest prawie 7 procent. Górnicy tracą przytomność w ułamku sekundy. Po chwili padają martwi. Kilkunastu żołnierzy z Batalionów Pracy próbuje wydostać się przez szyb wentylacyjny. Okazuje się to niemożliwe. Aby zapobiec ucieczkom, władze kopalni nakazały zdemontować drabinki. Dwustumetrowy szyb jest teraz kominem wyrzucającym kłęby dymu. Żołnierze umierają na jego dnie. Na powierzchni wieść o pożarze rozchodzi się błyskawicznie. Przed bramą gromadzą się tłumy ludzi. Kobiety, dzieci, rodziny górników. Około 21 na miejsce docierają pierwsze oddziały ratownicze. Najpierw z kopalni Polska, potem Siemianowice, Rozbark, Kleofas, Wanda-Lech. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Niestety improwizowana, bo ratownicy nie znają układu wyrobisk. Nie ma przewodników. Zastępy ludzi powiązanych linami wyruszają w nieznane. Nie ma łączności. Brakuje map. Pierwszy szkic sytuacyjny ratownicy rysują kredą na wagoniku do przewozu węgla. W nocy podejmują czternaście prób wejścia w rejon pożaru. Wszystkie kończą się niepowodzeniem. A na powierzchni trwa inna akcja. Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa zaczynają szukać winnych. Przesłuchują tych, którym udaje się uratować. W poszukiwaniu sabotażysty Tuż po wojnie w Urzędzie Bezpieczeństwa utworzono referaty ochrony przemysłu. Ich funkcjonariusze badali każdy wypadek. Cel był zawsze ten sam. Znaleźć winnych dywersji lub sabotażu. Tym razem musiało być podobnie.Do śledztwa włączono kilkudziesięciu ubeków. Niektórzy w przebraniu udawali ratowników. Siadali wśród ludzi odpoczywających po akcji. Słuchali rozmów w punkcie wydawania posiłków. Wszystko, co wydało się podejrzane, wymagało sprawdzenia. Takie działania często paraliżowały akcję. Ci, którzy tego dnia nie przyszli do pracy, byli szczególnie podejrzani. Niezależne śledztwa prowadziły referaty ze Stalinogrodu (taką nazwę nosiły Katowice w latach 1953-1956), Gdańska i Krakowa. Ubecy nie wierzyli sami sobie.Górników przesłuchiwano po kilka razy. Godzinami czekali na korytarzu gmachu UB. W końcu odsyłano ich do domu, żegnając słowami: "Niech sobie jeszcze jeden dzień pożyje". Dochodzenie prowadzone na ogromną skalę nie dawało rezultatów. Po dzień dzisiejszy nie wiadomo ilu ich zginęło !!!Rozpaczliwie potrzebowano winnego. W końcu ktoś doniósł, że ogień podłożył Emanuel Drużba, główny mechanik. Świetnie nadawał się na sabotażystę, bo był bezpartyjny i miał syna w seminarium. Gdy dowiedział się o pożarze, przybiegł do kopalni wprost z kościoła. W środę, po trzech dniach nieprzerwanej akcji ratowniczej, Emanuel Drużba wrócił do domu. Ubecy już na niego czekali. Przez kolejne cztery dni i noce rewidowali mieszkanie. Przeglądali książki, zrywali podłogę. Zniknęli bez słowa. Sprawę szybko skierowano do sądu. Jako dowody winy przedstawiono broszury faszystowskie oraz spłonki materiałów wybuchowych. Rzekomo znaleziono je podczas rewizji. Obrony podjął się mecenas Stanisław Kwieciński. Chodził do UB i prokuratury z podniesioną głową. Żądał ekspertyz. Pomogła opinia profesora Bednarskiego, biegłego z Akademii Górniczo-Hutniczej. Dzięki niej Emanuela Drużbę już w lipcu oczyszczono z zarzutów. Z więzienia na Mikołowskiej zwolniono go dopiero w listopadzie. Do tego momentu nikt nie wiedział, gdzie był przetrzymywany. Nigdy nie wrócił do pracy w Barbarze. Zatrudnił się w kopalni Rozbark. Przez wiele lat czuł na plecach oddech funkcjonariuszy UB. Nawet jego czternastoletnia córka miała obstawę w drodze do szkoły. Zawsze towarzyszyło jej dwóch mężczyzn w płaszczach. Z czasem zaczęła nawet mówić im dzień dobry... Dwudziestego trzeciego marca, dwa dni po pożarze, dostałem nakaz zameldowania się w Barbarze - opowiada Józef Matuszek. Rok wcześniej jako młody inżynier wentylacji właśnie w Chorzowie odbywał praktykę. - Doskonale znałem tę kopalnię. Pisałem pracę dyplomową o jej układzie wentylacyjnym. Były tam niestabilne prądy powietrza, słabe wentylatory. Czasem było tak mało tlenu, że gasły lampki karbidowe oświetlające przodek. Po wojnie było tak prawie we wszystkich kopalniach - opowiada. Matuszek zapamiętał wizytę prokuratorów. Przyjechali, gdy dogaszano pożar. Musieli wejść do niebezpiecznej strefy i znaleźć ślady podpalenia. Szczególnie interesował ich ogromny transformator. Za jego działanie był odpowiedzialny Emanuel Drużba. Podejrzewano, że pożar powstał właśnie w tym miejscu. - Bezpośrednią przyczyną była lampa karbidowa powieszona na obudowie chodnika. Słyszałem, jak rozmawiali o tym prokuratorzy - wspomina po latach Matuszek. - Wtedy w kopalniach panowały bardzo prymitywne warunki pracy. Dzisiaj trudno to sobie nawet wyobrazić...cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz