sobota, 12 maja 2012

Gwiazdor SP - 40

W zimie trasa do naszej zajebistej szkoły SP-40 przez rurę, to był jednak skrót około 250m - tyle było do betonowego mostku na Gostynce.
Czy na euro 2012 - będzie spoko ?
Polaki, to wieśniaki, jak Pawlak !
Bucyfoł
Trzecią gwiazdą naszej zajebistej szkoły, czyli number 3, był nauczyciel wychowania fizycznego, dyplomowany mgr AWF profesor gimnastyki Bronek nazwany przez nas Bucyfołem. Bronek B był idolem naszego osiedla. Wszystkie dziwki naszej dzielnicy były w nim zakochane, zabujane,włącznie z nauczycielkami i higienistką Robi - panienką, nowo upieczoną absolwentką AM we Wrocławiu. Polowanie na Bronka przez płeć damską - przejdzie chyba do historii nie tylko dzielnicy, ale naszego miasta. Dla nas, płci męskiej , jak samo przezwisko wskazuje, był zwykłym Bucyfołem. Bucyfoł był rzeczywiście strasznym bucem i na lekcji gimnastyk dawał nam tak w kość, że po piątkowej lekcji z piłką lekarską, na każdy weekend rzucaliśmy sport najpopularniejszy wśród młodzieży zwany futbolem. Boisko przez sobotę i niedzielę stało odłogiem, czyli puste. Ta gra na lekcji wf nie przypominała piłki nożnej, a nawet starożytnej azteckiej gry w piłkę. Jak wam wszystkim wiadomo - piłka nożna - jest najpopularniejszą dyscyplina sportu, która ma miliardy wiernych fanów na całym świecie, a ojczyzną piłki nożnej jest Anglia i o tym wiedzą chłopcy już w przedszkolu. Czy poza Europą możemy odnaleźć grę przypominającą w jakimś stopniu tą dzisiejszą piłkę nożną? Otóż tak... Już w prekolumbijskiej Ameryce starożytne ludy takie jak Totonakowie, Toltekowie, Majowie czy Aztekowie brały udział w rozgrywkach polegających na odbijaniu kauczukowej piłki. Grę tą zwaną u Majów Pok-ta-pok u Azteków Tlachtli najprawdopodobniej wymyślili Olmekowie ok. 1700-1600 r. p.n.e. Poświadczają to bagienne znaleziska gumowych piłek w świętym miejscu Olmeków w El Manati w meksykańskim stanie Veracruz. Zasady gry w Pok-ta-pok były nieco inne od zasad obowiązujących w piłce nożnej i polegały na podaniach piłki biodrami, udami i łokciami. Nie można było piłki kopać czy podawać rękoma. Oczywiście w meczu uczestniczyły dwie walczące ze sobą drużyny. Wygrywała drużyna, która przerzuciła piłkę przez kamienną obręcz umieszczoną na ścianie boiska. Nie było to wcale łatwe zadanie. Obręcz była zawieszona z reguły na wysokości 2-3m. Grę utrudniał również fakt, iż piłka miała ok. 30-50 cm średnicy i mogła ważyć nawet trzy kilogramy. Dla porównania piłka do gry w piłkę nożną waży mniej niż 0,5kg. Więc teraz wyobraźmy sobie, że odbijamy piłkę lekarską biodrami a co więcej przerzucamy ją przez obręcz wysoko nad nami. Gracze w celu uniknięcia urazów wyposażeni byli w ochraniacze na biodra wykonane z drewna bądź z twardej skóry. Gracz miał również osłonięte ręce i nogi.To co wymyślił Bucyfoł było pomieszaniem wszystkich powyżej wymienionych gier. Piłka lekarska - odbijana na dwie bramki przy pomocy głowy i nóg w pozycji klęczącej... Tego jeszcze nie było - chyba na świecie... wolna amerykanka, to mały pikuś przy tej grze...Ale to jeszcze nic...Najważniejsze było to, że nadchodziły wakacje i nasze szkolne boisko od świtu do nocy czynne będzie dla prawdziwej piłki nożnej.Po całodziennym, a może i nocnym przebywaniu z Robi, Bucyfoł wyjechał na zasłużony wypoczynek do Jugosławii. Zabrał ze sobą do autobusu ZNP - Ikarus dwie torby. Jedna wypełniona samymi gadżetami, a w drugiej podręczny bagaż z ubiorem, a na dnie pod poszyciem - srebrny lis -. Dla tych co nie wiedzą, to przypominam, że gadżety i srebrny lis, to towar na tzw handel. W Jugosławi za czasów tow. Tity królowała DM - czyli marka zachodnioniemiecka. Oprócz tego na szyi zawieszone miał 2 pary opakowań w których znajdowały się dwie lornetki, 5 zegarków Poljot - produkcji radzieckiej i miniaturowe szachy wykonane z mosiądzu. Po wyruszeniu autobusu sprzed UM Bucyfoł - nasz dzielny nauczyciel - dostał takiego cykora, że w pory narobił i tak totalnie zasmrodził wnętrze ikarusa, że ledwo autobus ruszył, to już musiał się zatrzymać na postój w pobliskim kobiórskim lesie... co za wstyd, co za hańba... A to wszystko przez pierdolonego srebrnego lisa...Ten lis był bardzo drogi, bo kosztował go 250 dolców, pożyczonych od kumpla, konika spod tyskiego banku PKO. To nie przelewki, bo przeliczając to na złotówki po kursie ówczesnego dolara, to było prawie 25.ooo złotych polskich. Tyle to on zarabiał na rok w swojej sławetnej szkole na osiedlu Z. A dodatkowo dręczyła go myśl, że nie ma nic za darmo, konik, chociaż był jego kolegą, to za pożyczone 250 dolarów, zażądał 300. Jak jugole-celnicy wytropią mu lisa, to przejebane - zadłuży się na śmierć - Ponieważ wyruszyli w niedzielę wieczorowa porą, gierkówka i trasa z Bielska do Cieszyna, czyli granicy była dosłownie pusta i po godzinie jazdy wylądowali na moście granicznym na Olzie. Most ten w tamtych czasach zwano Mostem Przyjaźni - przyjaźni dwóch sąsiadujących krajów PRL i CSRL. Zaiste, ta piękna przyjaźń polegała na obustronnym grabieniu z towarów codziennego użytku turystów czeskich i polskich. Autobus był w kolejce tuż przed świtem jako pierwszy przed szlabanem polskiej służby granicznej, co było zapowiedzią szybkiego przejazdu mostu granicznego i przejechania na czeską stronę. Celnicy byli jeszcze jednak w stanie nocnej śpiączki, bo do autobusu nikt jakoś nie podchodził...Minęło 15 min, pół godziny i cisza. W końcu kierowca Ikarusa się wkurwił i za namową kierowniczki włączył klakson. Wszystkim tym, co nie znają odgłosu trąbiącego madziarskiego autobusu przypominam, że włączenie sygnału dźwiękowego w takim starym złomie spowodowało przebudzenie nie tylko strażników celnych po jednej i drugiej stronie Olzy, ale również obwieściło połowie mieszkańcom polskiego i czeskiego Cieszyna, że nadszedł czas wstawania do roboty.W mig po klaksonowym sygnale przyleciał żołnierzyk służby granicznej z jedną belką na pagonach i jak ryknął na kierowcę takim swoim gromkim poligonowym rechotem wyuczonym na poligonie, to oznajmił po raz wtóry polskiemu i czeskiemu Cieszynowi, że przyszedł czas wstawania do joba. Benio siedzący i drzemiący w autobusie w drugim rzędzie za kierowcą, po tym ryku żołnierzyka z jedna belką na pagonach, podskoczył z wrażenia z siedzenia tak, żę 3 zegarki ruskie marki Poljot wyleciały mu z napierśnika na autobusową podłogę, a jeden z nich doznał kontuzji w postaci pękniętego szkła, czyli poprzecznej rysy na szklanej obudowie czasochoda. Pozostanie więc jako rezerwa czasowa na suche lata w Polandii. Odprawa pomimo klaksonowego zgrzytu z winy granicznych śpiochów przebiegła bardzo sprawnie i szybko, co wróżyło, że wykopy zaczną się na czeskim szlabanie. Tak też się stało. Po kilku sekundach jazdy Ikarusem przez most Przyjaźni Czechosłowacko - Polskiej na Olzie w Cieszynie zatrzymał nas szlaban Czechosłowackiej Straży Granicznej. Do autobusu podeszło dwóch czeskich wojaków i bez słów wskazali rękoma przemieszczenie autobusu na boczny pas. Bucyfoł i pozostali pasażerowie natychmiast pobledli z wrażenia, ponieważ zdawali sobie sprawę, że zostaną ograbieni z niemal całego towaru przewożonego na handel do Jugosławii. Dla tych co nie bardzo wiedzą o co chodzi informuje, że walutą nr 1 na Śląsku była w tamtych czasach nie złotówka tylko zachodnio-niemiecka marka, podobnie jak w Polsce dolar. W czasie przejazdu autobusu na pas kontrolny Bucyfoł tym razem zachował zimną krew, błyskawicznie wydobywając z portfela 100 dolców i 100 marek ukrywając je w skarpetkach. Sąsiadka z którą siedział obok wyciągnęła dwa niewielkie pierścionki wykonane z ruskiego złota, spożywając je na drugie śniadanie. Widocznie posiadała taką informacje, że w przypadkach ekstremalnych, kiedy grozi człowiekowi utrata cennego mienia przez zabór służb celniczych i w dodatku obcego państwa, należy przemycany towar umieścić w żołądku. Nie na darmo jej koleżanka, ta Gruba małpa była, nauczycielka historii w SP-40 w Tychach.